Wizyta 2006 (IV)

 

 

WALKI O ELBLĄG 1945 C.D.

 

„Biec,
tylko biec, dalej od Rosjan!” Biegnę po swoje życie, widzę jak śnieg przede mną
podrywa się – strzelają do mnie dalej – nie trafiają – biec, biec!

Pocisk
rozerwał mi lewą szczękę – stwierdzam w biegu. Następnie staczam się z
wysokiego wzgórza – do potoku – czuję lodowatą wodę i krew na mojej twarzy.
Dalej, myślę, nie zostawać tutaj! Pozostaję na dole, biegnę w górę strumienia –
dalej od tych morderców.

Nagle
mój wewnętrzny głos ostrzega mnie: „To zły kierunek – z powrotem, tam muszę.”
Zawracam, biegnę w strumieniu w przeciwnym kierunku. Woda jest lodowata, ale
przynajmniej nie widać mnie. Strumień robi ostry zakręt i – zaskoczenie: widzę
porucznika i czterech kolegów z naszych pojazdów, z którymi rozdzieliliśmy się
w nocy.

Mówię
im: „Zabierajmy się stąd, Rosjanie prawie już mnie mieli.” Lecz porucznik mówi:
„Schowam się tutaj w śniegu.”

Czterech
pozostałych waha się, lecz decydują się iść ze mną w górę strumienia. Nie jest
łatwo. Z przodu ukazuje się mostek. Zbliżamy się nachyleni. Za mostkiem
wychodzimy z niżej położonego koryta strumienia i idziemy w kierunku zarośli
pod lasem. Nagle krzyk: „Ruki w wierch!”. Cholera, są na wzniesieniu!
Wrzeszczę: „Z powrotem” i przeskakuję strumień i uciekam. Czterech kolegów
jednak nie biegnie, krzyczą: „Poddajemy się!”. Dalej, znowu uciekać, biec!
Wybiegam na drogę – nie widać żadnego pojazdu. Pozostaję na drodze. Biegnie ona
na górę. Na górze zatrzymuję się i spoglądam do tyłu. Przerażony widzę jak
stodoła pali się i jak w tym samy momencie mój kierowca Kondler i
radiotelegrafista Gerhard Lerch zostają rozstrzelani przez Rosjan. Była to
zwykła egzekucja jeńców – to co widziałem – poza frontem!

Biegnę
dalej. Niedaleko leży wioska. Odbijam w lewo, w dół od drogi. Znowu śmieszne
uczucie – wewnętrzny głos mówi mi: „To zły kierunek” i zawracam.

Teren
jest pod ostrzałem artyleryjskim i zaczyna padać. Do pierwszego zabudowania, na
skraju wsi zbliżam się bardzo ostrożnie, rozglądam się za Rosjanami. W szopie
stoi wiadro, zapełnione w połowie deszczówką. Natychmiast piję, moje pragnienie
stało się nieznośne. Ostrożnie rozglądam się po domu. W środku są ludzie –
cywile, prawdopodobnie mieszkańcy.

Wchodzę
do środka. „Mój Boże, jak pan wygląda” pytają. Mówię: „Proszę o coś do picia,
mam wielkie pragnienie.” Natychmiast dostaję duży kubek kawy z mlekiem. „Czy
chce pan coś zjeść?”. „Tak proszę kromkę ale nie grubą. Nie otworzę ust
szeroko!”.

Dziękuję
ludziom – i wychodzę z kromką na zewnątrz. Muszę dalej, do linii niemieckich.
Ale waham się. Czy mam się schować w szopie? Gdy jestem tam zauważam, że na
śniegu widać moje ślady. Nie – tutaj nie. Dokąd? Przeskakuję płot i kieruję się
na ziemiankę, którą wybudowali ludzie. Gdy jestem przed nią zastanawiam się
znowu. „Nie, iść dalej – nie zostawać” mówię sobie.

Przede
mną, około 500 metrów jest most, pod mostem kilka postaci, żołnierze! Nie mogę
jednak rozpoznać czy Niemcy czy Rosjanie. Gdy spoglądam w natężeniu, przychodzi
dwóch kolejnych, z bronią w ręku – Niemcy! Dzięki Bogu. Wyskakuję i biegnę tak
szybko jak mogę. To marynarze. Podoficer czeka na mnie. Jestem uratowany!
Obejmuję go za szyję – i muszę płakać. Moje nerwy nie wytrzymują – jestem znowu
po niemieckiej stronie. Podoficer mówi: „Masz szczęście, moi ludzie już
celowali do ciebie, ale rozpoznałem cię przez lornetkę. Stop – to Niemiec.”

Muszę
znowu coś wypić i proszę o to. Wręczają mi menażkę – herbata z rumem. Proszę
też o papierosa. Jeden daje mi Athika (lepszy gatunek w tamtych czasach). Potem
chcę dalej. Muszę do sanitariusza. Podoficer mówi: „Musisz zejść na dół, przy
moście schyl głowę bo wróg ma widoczność, następnie natkniesz się na nasze
sanie sanitarne, te zawiozą cię do lazaretu.” Dziękuje wszystkim i
odmaszerowuję jak mi powiedziano. Wkrótce natykam się na posterunek sanitarny.
Zostaję opatrzony i saniami dostarczony do lazaretu w szkole Heinrich von
Plauen. Tam zajmują odpowiednio się mną zajmują. Czuję jak jestem wyczerpany
trudami ucieczki. Lecz w lazarecie nie mogę zostać – jest przepełniony. Siostra
prowadzi mnie do lazaretu rezerwowego w Bergschule. Marsz wyczerpuje mnie
bardzo. W lazarecie rezerwowym siostra pomaga przy zdjęciu munduru i kładzie
mnie do łóżka.

Następnego
ranka na miasto spada silny ostrzał artyleryjski. Siostra, która wczoraj
przyprowadziła mnie, pyta jak się czuję. Odpowiadam: „Na razie dobrze.”

Pyta
dalej: „Czy może pan nam pomóc, sprowadzić innych rannych do piwnicy – to
rozkaz głównego lekarza do wszystkich, którzy jeszcze częściowo mają siły.”

„Jeśli
przyniesie mi pani parę butów to pomogę, moje są całkowicie przemoczone.”

Wraca
z nowymi butami, ubieram się i znoszę na plecach pierwszego rannego, do
piwnicy. Gdy wracam z powrotem, dokładnie przed otwartymi drzwiami wybucha
granat. Zostaję trafiony, obraca mnie i upadam. Gdy odzyskuję przytomność
zauważam, że duży odłamek granatu rozerwał lewe ramię. Pewnie oderwane myślę.
Gdy tak leżę, wraca ta sama siostra i widzi mnie.

„Panie
kapralu, co jest?”

„Oberwałem.”

Pomaga
mi wstać i prowadzi z powrotem do lazaretu głównego. W piwnicy urządzono już
salę operacyjną. Natychmiast trafiam na stół operacyjny, lekarz daje swoje
instrukcje. Wszystko biegnie szybko. Gdy budzę się po operacji leżę z
opatrunkiem „Stukasa” (wygięta pozycja ramienia przypomina skrzydło Ju-87) na
noszach w piwnicy.

Wydarzenia
rozgrywają się szybko. 9. lutego następuje koniec – Rosjanie zajmują lazaret.
Cały personel medyczny zostaje usunięty, mimo że wszystkie piwnice są pełne
rannych. Oczywiście leżę również na dole. Całe dwa dni spędzam bez żadnej
opieki. Jest bardzo źle.

Nareszcie
po dwóch dniach, lekarze i personel mogą wrócić. Najpierw wracają ciężko ranni
na salę operacyjną. Także ja, nawet jako jeden z pierwszych. Dzięki Bogu –
zmiana opatrunku! Wracamy potem na górę do pokoi, które mają jeszcze nawet całe
szyby.

Następnego
dnia wiadomość, kto może chodzić ma przejść do sądu, to znaczy do lazaretu
pomocniczego. Zarzucam na siebie koc i wykonuję rozkaz. Nie uszedłem daleko,
gdy z przeciwka nadjeżdżają sanitarki. Na błotnikach siedzą żołnierze z
pistoletami maszynowymi. To mi się nie podoba. Czy coś jeszcze jest nie w
porządku? Zawracam i idę na swoje nosze w lazarecie rezerwowym.

Wkrótce
słyszymy, że wszyscy ranni, którzy byli w budynku sądu zostali rozstrzelani
przez Rosjan. Jakie miałem szczęście, że zawróciłem! Dochodzi do mnie, że było
to zrządzenie boskie.

Wkrótce
mogę pozbyć się swojego specjalnego opatrunku. Na początek prawie nie mogę
poruszać ramieniem, lecz z dnia na dzień jest lepiej. Zawdzięczam to rosyjskiej
siostrze, która codziennie wykonuje ze mną ćwiczenia ramienia. Pewnego dnia lekarz
mówi mi: „Pan jako kapral przejmie opiekę nad leżącymi w łóżkach.”

Za
zgodą rosyjskiego szefa lekarzy, razem z młodym czołgistą, który stracił
przedramię, wyposażony w kosz na bieliznę mam pójść do domów przyległych do
lazaretu i przynieść książki. Wszystkie domy są opuszczone. Wkrótce nasz kosz
jest pełen. Książki możemy przynieść do pokoi, co spotyka się z radością
rannych.

W
naszym szpitalu jest także pokój dla rannych kobiet z Elbląga. Także one cieszą
się gdy zachodzimy do nich z książkami. Po pewnym czasie, gdy zaczynają nam
ufać poznajemy ich losy. To było straszne co te kobiety przeszły ze strony
rosyjskich żołnierzy.

Po
jakimś czasie staje się to zaletą, że zaopatrujemy kobiety w książki i
wiadomości. Nasze wyżywienie nie jest takie złe ale niewystarczające. Kobiety
często dają nam chleb i inną żywność, które otrzymują od odwiedzających ich
krewnych.

Min
jest tam panna Christel Nitsch z Elbląga, która często daje nam coś do
jedzenia. Od odłamku granatu straciła lewe oko. Jej rodzice mają w mieście
restaurację. Gdy pewnego dnia rodzice odwiedzają ją, także nam przynoszą coś do
jedzenia. Tak więc my dwaj, czołgista i ja, otrzymujemy kiełbasę i ciasto.
Ojciec podarowuje nam nawet paczkę papierosów. To oczywiście coś dla mojego
starego żołnierskiego serca. Dzięki pannie Nitsch mamy w tym okresie dodatkowe
jedzenie.

Po
pewnym czasie moje ramię zostaje na tyle wyleczone, że przechodzę do innego
lazaretu do Lidzbarka Warmińskiego. Szkoda. Tam, my jako jeńcy zostajemy
skierowani do pracy. Potem z Lidzbarka przechodzę do kilku innych obozów, także
do Czerniachowska. Stamtąd zostajemy wysłani do Rosji. Bardzo uciążliwy
transport, bo w wagonach jesteśmy po 30 do 40 mężczyzn.

30.
września 1949, po 4,5 roku więzienia mogę wrócić do domu.

Dzięki
Bogu.

 

Pan
P. jest z rocznika 1916 i pochodzi z Ronneburg / Turyngia. Był piekarzem. Na
wojnie wyróżniony Złotym Krzyżem Niemieckim, Krzyżem Żelaznym I i II, Srebrnym
Odznaczeniem Niszczycieli Czołgów, Srebrnym Odznaczeniem Ranionych.

 

W
programie telewizyjnym „Muzyka dla milionów” szukał panny Christel Nitsch –
swojego anioła z Elbląga – niestety bezskutecznie.

Klub
Pangritz był w stanie pomóc. Pani Christel Riebe, ur. Nitsch była członkiem
naszego klubu i oboje spotkali się. W międzyczasie pani Christel Riebe zmarła.

 

Po
tylu historiach wojennych na następnej stronie (Wizyta 2006 / V) chcę napisać o
wyjeździe nad Zalew Wiślany do Nabrzeża i o większej trasie przez Rychliki,
Waplewo i Bągart.

 

*************************************************************************