WERNER GRUNWALD – WIELKI ELBLĄŻANIN
Werner Grunwald, urodził się 04.11.1917 w Elblągu, zmarł 05.04.2007 w Oldenburg. Uzdolniony rysownik i poeta, uczeń Antona Barmwold (pomógł Wernerowi w studiach w Königsbergu), swoje wspomnienia z młodości zapisał w trzynastu zeszytach, z własnymi wierszami i wieloma cudownymi rysunkami od Elbląga po Mazury.
Werner Grunwald malował jednak również obrazy z czasów nowszych. Zeszyty te można nabyć w Klubie Pangritz. Dochody są przeznaczone w całości na kuchnię dla biednych w Elblągu, w którą także mocno zaangażował się przedwcześnie zmarły Willi Hinz. W nie mającej znaczenia kolejności będę przekazywać Elblążanom i naszym przyjaciołom na swojej stronie obrazy, wiersze i wspomnienia z młodości Wernera Grunwalda. Od Wernera, swojego drogiego rodaka, otrzymałem wyłączne prawa na publikowanie w Internecie.
Czy to Pan, czy sługa, czy pachołek lub wolny chłop, każdy, w każdym czasie, służyli i służą tej Ziemi.
Kaplica Św. Jerzego na Georgendamm / Hinderburgstr.
***
W czwartek 05.04.2007, w Oldenburg, w wieku 89 lat zmarł po długiej chorobie mój dobry przyjaciel Werner Grunwald. Werner Grunwald był członkiem honorowym Klubu Pangritz.
Urodził się 04.11.1917 w Elblągu. Po zakończeniu szkoły ukończył przyuczenie jako dekorator w Domu Handlowym Hermann Pauls. Po zdaniu egzaminu rozpoczął swój artystyczny życiorys jako grafik i rysownik. Był uczniem Antona Barmwold’a, który pomógł mu w studiach na Akademii Sztuki w Królewcu.
Był uzdolnionym rysownikiem i poetą. Swoje wspomnienia z młodości zapisał w trzynastu zeszytach, z własnymi wierszami i wieloma cudownymi rysunkami z Elbląga po Mazury.
Zeszyty sprzedawał a dochód przekazywał na kuchnię dla ubogich w Elblągu. W roku 2005 był po raz ostatni w swoim ukochanym Elblągu. Więcej się mu już nie udało zobaczyć Elbląga i swojego tak ulubionego „Uśmiechu Elbląga”!!! Było to pożegnanie na zawsze.
Będzie nam wszystkim brakowało Wernera Grunwalda. Drogi Wernerze dziękuję za czas, jaki mogliśmy spędzić razem.
Monachium, 05.04.2007, Hans- Joachim Pfau
Zdjęcie powyżej wykonałem w czerwcu 2005 w Elblągu.
Grób mojego przyjaciela Wernera z wieńcem od Klubu Pangritz. Elbląski herb dla Wielkiego Elblążanina !!!
***
ZIELONY PIEC KAFLOWY
Artykuł z Pangritz – Kurier
Piec kaflowy – stały i nienaruszalny obiekt przyciągający spojrzenia, dawca ciepła w każdym mieszkaniu naszej wschodnioniemieckiej ojczyzny. Był wyrażeniem sposobu życia, kultury, gwarant przeżycia ciężkich, lodowatych, zimowych dni – zgadzający się na każde paliwo: torf, drewno, węgiel, brykiety. Rozprzestrzeniający miłe ciepło, trzymający ciepło dla potraw, pieczonych jabłek ze swojego piekarnika; cudownie było patrzeć na żar przez otwarte drzwiczki, słyszeć trzaskanie starych gałązek, szyszek i oddychać żywicznym powietrzem. Centrum życia wielu rodzin w zimnych
porach roku.
Można było się przeglądać w glazurze o kolorze ciemnej, rosyjskiej zieleni. Każdy z jego kafelków w swoim profilu, dekoracji, magazynowaniu i oddawaniu ciepła był najwyższym osiągnięciem produkcyjnym; cały piec kaflowy był dziełem mistrza swojego fachu. O wysokości człowieka, ogrzewany paleniskiem, przez przejścia w ścianach zasilający grzejniki w trzech pomieszczeniach, jadalni i pokoju dziennym, sypialni i garderobie rodziców (ciotka Auguste i wujek Adolf Grunwald), oraz sypialni i garderobie córek (Else – później Bock i Friedchen – później Doerfs). Z powodu jego wielkości, można było znaleźć w kucki miejsce na jego górnej pokrywie. We wszystkich trzech pomieszczeniach były ławki ogrzewane z pieca. Dobrze było siedzieć na tych wyposażonych w poduszki ławkach, mając miłe ciepło za plecami. Pradziadek Fritz Nitschmann, przez nas zwany Frietschmann, siedział zadowolony na ławce pieca żując tabakę, mając większość rodziny wokół. Rozbrzmiewały piosenki. Rozdawano orzechy i marcypan, paliły się świece. Pieczone jabłka syczały, pachnąc w piekarniku, Elsa i Friedchen, które właśnie wróciły ze stajni, grzały sobie ręce i stopy przy ciepłych kaflach pieca. Ile takich dni, wieczorów widział – przeżył ten piec, ile jeszcze przed nim? Piec był całą naszą dumą. Przetrwał dla mnie do dnia dzisiejszego. Nawet gdy liczy 79 lat jest dla mnie przyciągającym miejscem do siedzenia. Piękno i użyteczność tworzą tutaj wymarzoną całość. 1995 rok – po 53 latach po raz pierwszy odwiedzam swoje ojczyste miasto Elbing. Dom rodzinny Grunwaldów, dom urodzenia
Friedchen, Elsy i Otto Grunwald’a – moich starszych kuzynek i kuzynów, moich bliskich krewnych – mój drugi dom, punkt spotkań w czasie wielu świąt rodzinnych, wesel i urodzin – tak, ten dom stoi z całym otoczeniem i jak zawsze ma numer 40. Stoi w nim nowe życie. Po serdecznym zaproszeniu, ciemna zielona, rosyjska zieleń pieca świeci do mnie. Piec stoi w starym miejscu, zadbany, jeszcze dzisiaj ogrzewa pomieszczenia, ludzi i zwierzęta. Pogłaskałem jego kafle, jego cudowne ceramiczne kształty, pobawiłem się jak chłopiec drzwiczkami jego piekarnika i jeśli piec mógłby mówić, na pewno powiedziałby: „Dobrze Wernerze, że po upływie połowy wieku wreszcie przyszedłeś mnie odwiedzić – szkoda – trochę za wcześnie. Kilka tygodni później, mógłbyś jak kiedyś ogrzać się przy moich kaflach, wyjąć ze mnie pieczone jabłka i miło ze mną pomarzyć o przeszłości. Widzisz, jeszcze istnieję, żyję i funkcjonuję w starym, zaufanym miejscu, na moich ławkach ciągle jeszcze szuka się miejsca. Pozdrowienia dla wszystkich, którzy sobie mnie przypominają i nie każ długo na siebie czekać.”
Moi polscy gospodarze, obecni właściciele posiadłości i pieca z kaflami o kolorze ciemnej, rosyjskiej zieleni, ze zrozumieniem i wspólnie ze mną przeżyli moje spotkanie z piecem i przez tłumacza dali mi znać – mogę tu zawsze przyjść, pozdrowić swojego kaflowego przyjaciela. Dalej będą się nim troskliwie opiekować i dbać o niego, ponieważ jest cennym również dla ich rodziny. Piec od dzisiaj nosi imię „Pan Grunwald”. Teraz, od pierwszego widzenia po 53 latach, odwiedzam go po raz trzeci. Jest to spotkanie z przyjaciółmi, odejście z żalem, nadzieja na kolejny raz. Nie jest
to tylko piec kaflowy – ozdoba w czterech ścianach – jest to żyjący pośrednik między Przeszłością i Teraźniejszością, stał się miejscem spotkania sąsiadów o wprawdzie dwóch językach, ale z takiego samego materiału, o takiej samej wrażliwości i takiej samej nadziei.
Werner Grunwald
***
MAJOWY DZIEŃ NA GĘSIEJ GÓRZE
Był sobie Fritz Nitschmann, Kraffohlsdorf – czy też Fritschmann jak nazywałem tego swojego prawujka, który powiedział mi: „chłopcze – zachowuj w głębi serca przeżycia, wrażenia, zdarzenia i nauki z życia – abyś nic z tego nie stracił i mógł sobie przypominać co cię ukształtowało, wykształciło, co miało dla ciebie wielką wartość i dalej nią jest. Wierz mi, dopiero wtedy pewnego dnia będziesz mógł ocenić, jakie bogactwo przechowujesz i chronisz. To jest bogactwo, chłopcze, którego żadna siła na świecie ci nie zabierze.”
Do tego mojego bogactwa należą obrazy bliskich, obrazy kraju pochodzenia gdzie się urodziliśmy. Widzę siebie gdy jako członek 10-tej kompani, 3-go batalionu, z szefem tej jednostki, majorem sztabu generalnego „Henning von Treskow” maszeruję przez bramę koszar. Mój wzrok kieruje się na „Ludendorffhöhe”, widzę na wzniesieniu pomnik, napis którym przypomina pismo mojego ojca, wzgórze które dla nas elblążan było zawsze „Gänseberg”.
Jakże często jako małolat wędrowałem wzdłuż – jak często stałem tutaj jako uczeń, odpoczywałem w czasie wędrówek klasowych – jak często zjeżdżałem na sankach w czasie zim bogatych w śnieg i przeżywałem, jak wielu wywrotkę spowodowaną złym sterowaniem, złym wyborem trasy zjazdu. Gänseberg był nieszczęściem wielu sanek. Jak często z płaszczyzny na wzgórzu, miejsca postawienia pomnika oglądałem obraz mojego miasta, kraju w którym zostało ono zbudowane, różnorodność natury, kształt krajobrazu, które wryły się we mnie.
Dla wielu i także dla mnie, świat w tym momencie był jeszcze w porządku. Poza wyjątkami, nikt jeszcze nie przypuszczał jak potoczą się wydarzenia, które się zwaliły – nie miano pojęcia jak zostaliśmy już zaplanowani w diabelskiej grze pożądania i głodu władzy. Nie przypuszczano istnienia morderczego przedsięwzięcia, które miało się zakończyć w krwawym chaosie i wędrówce ludów.
Wędrówki wokół Gęsiej Góry z młodych lat – dzisiaj wykonuję je tylko w świecie wspomnień. Tutaj w słowach chcę zapisać, co to wzniesienie leżące na peryferiach mojego miasta, jego położenie i okolica, mi dało, wspaniały widok wokół i daleki horyzont – jak oczy i zmysły mogły widzieć i odbierać ten świat.
Na lekko wznoszącej się Mackensenstraße i dalej na szerszej drodze do Gęsiej Góry, zauważam trzymające się ziemi pasma mgły. Łagodne lecz ciągle wznoszące się do góry wzgórze pokonuję w rannych godzinach bez specjalnego zmęczenia i jestem pewien, że po osiągnięciu najwyższego punktu ujrzę obraz, który może szukać sobie równego. Tam pode mną mój Elbing, jak kobiety z haremu tysiąca i jednej nocy, lekko zawoalowany
pasmami mgły, które jednak ustępują sile światła i ciepła, które rozprzestrzenia się i usuwa ostatnią zasłonę. Teraz Elbing ukazuje się w całej
okazałości, ponieważ słońce ubiera wszystko w promieniującą jasność. Jak obudzona ze snu, nad dachami miasta wyciąga się wieża Kościoła Św. Mikołaja. Mała wieża kaplicy Św. Ducha w jego pobliżu, wygląda przy olbrzymie jak zabawka. Oświetlony słońcem lśni wysoki dach Kościoła Św. Marii z jego spiczastą dachową wieżyczką. Razem z kościołem Starego Miasta pozdrowienia śle do mnie na górę Brama Targowa, świadek wielu wieków.
Powietrze staje się brzemienne w światło i ciepło, wydaje się, że wydająca blask fala powoduje, że wszystko migocze – i wydaje się, że dachy i wieże Nowego Miasta, ratusza, kościoła Św. Anny i wieża Trzech Króli wibrują jak gdyby chciały mi pomachać. Odkrywam wieżę Kościoła Bożego
Ciała, mimo zieleni wokół niego. Trochę bardziej na północny wschód „Kolonia Pangritz” – z gospodą „Alte Welt”, której jednak nie widzę, ale widzę za to Kościół Św. Pawła i Św. Wojciecha.
Dopiero z wysokości Gęsiej Góry rozpoznaje się gigantyczne rozmiary i różnorodność zakładów przemysłowych, życiodajnej tętnicy miasta. Olbrzymie, rozciągnięte hale zakładowe, wysokie kominy, jakże małe wydają się przy nich niezliczone dachy, domy, ściany szczytowe. Wprawdzie
niewiele widzę z miejsca gdzie stoję lecz wiem, że w murach mojego miasta ożywione życie i praca określa ten dzień.
Tego spojrzenia na miasto, którego dzieckiem jestem, tego obrazu nigdy nie zapomnę. Teraz jednak zwracam się w kierunku leżących blisko płuc mojego miasta, wzgórzom i wąwozom, szumowi i pluskowi Kumieli, szumiącym wysokim drzewom i do tej melodii wielkiego gospodarstwa leśnego przyłącza się śpiew upierzonych gości. – Nasz „Vogelsanger Wald”.
W iluż rozmaitych odcieniach zieleni oferuje się on mi – jest rozkoszą dla oka i duszy. W oddali Elbląskiej Wysoczyzny, jako podnosząca się i opadająca szaroniebieska ściana chmur ukazuje się mi klin bałtyckiego wysokiego ciśnienia. Tam w liściach drzew ukrywa się lokal „Dambitzen”, widać jednak majątek i cegielnię. Srebrna taśma, która rozbłyska się i ciemnieje, i która ciągnie się przez płaski krajobraz, to Nogat.
Bóg od pogody jest dzisiaj dla mnie łaskawy; ponieważ przez swoją lornetkę rozpoznaję daleko na południowy zachód, jak okryte przezroczystą mgłą, kontury największej twierdzy Zakonu, kontury Malborka. Dokładnie na południe błyszczy część Drużna – raj, Eldorado dla świata zwierząt i roślin, w wodzie i ponad nią. Fenomen matki natury. Kiedyś o znacznej wielkości. Postępujące zarastanie, wypłycanie w ciągu wielu wieków, powodują zmniejszanie tego zbiornika wody.
W bezpośredniej bliskości, kolejne wzgórze Elbląga – „Thumberg”, zwane kiedyś Domberg – jeśli dobrze pamiętam ze szkoły, w posiadaniu Kościoła Św. Mikołaja. Jest wyższe od Gęsiej Góry, jego płaszczyzna z gospodą trudniejsza do osiągnięcia. Mój były nauczyciel wiedzy o ojczyźnie Rünger, nazwał to wzniesienie „Wzniesieniem Napoleona”. Przy jednej z wycieczek z nami pokazał miejsce gdzie być może stał wielki syn Francji, Napoleon Bonaparte – gdy w dolinie defilowały przed nim jego oddziały.
Prawie czysta glina tego wzniesienia i jego bezpośredniego sąsiedztwa, była surowcem dla cegielni Dambitzen – już wspomnianej – do wypalania cegieł. Między oboma wzgórzami, Gänseberg i Thumberg, leżała głęboka, rozciągnięta dolina, która ciągnęła się do „Weingrundforst”, ulubionego, chętnie odwiedzanego lokalu. Przez dolinę płynął potok. Całość była idyllą cichej natury. Na tym wszystkich wisiał chuch romantyki, może stąd nazwa – „Schäfertal”.
Wspaniały słoneczny dzień maja 1939 r. – cudowny widok na teren z wysokości Gęsiej Góry, który przeżywam – nie przeczuwając, że jest to ostatnie spojrzenie z tego wzniesienia – nie przeczuwając, że na Gęsiej Górze będę dopiero za pół wieku – zobaczę inny widok. Dzisiaj jednak, wybieram strome zejście aby wędrówkę kontynuować w idyllicznej dolinie. Droga prowadzi mnie obok założonych tarasów, obok drzew wiśniowych pełnych kwiecia, z chmarami pszczół i trzmieli. Jest tutaj szum owadów, który towarzyszy mi na mojej drodze. Do odpoczynku zachęca mnie staw z
karpiami – siadam na jego brzegu; rybom rzucam małe kawałki chleba, widzę jak go pożerają i sam spożywam swoją porcję na drogę. Wypoczęty i nasycony kontynuuję swoją drogę. Wznosi się ściana pełna stopni, przekształcona w bogaty ogród winny, owocowy i warzywny. Jeszcze kilka kroków i osiągnąłem „Weingartner Chaussee” , moja droga w kierunku miasta. Stoję znowu w punkcie wyjścia tej wędrówki, Mackensenstraße – patrzę w górę na wzniesienie z którego miałem takie wrażenia o mieście i terenie i wsiadam do tramwaju linii 2, przy akademii pedagogicznej.
Jadę ulicami, których ze wzniesienia nie mogłem rozpoznać, do Friedrich-Wilhelm-Platz, dalej w kierunku „Englisch Brunnen”. Jazda kończy się przy „Dingels-Eck”, nr 2 Niederstraße, kończy się wędrówka wokół Gęsiej Góry, tej słonecznej niedzieli maja 1939 r.
W domu rodziców odświeżam się i – dzień nie został jeszcze ukoronowany – jestem gotów dla damy serca. Siadamy naprzeciw siebie w „Maurizio”, przy kawie, ciastkach i lodach, cieszę się tym co oferowane jest moim oczom, rozkoszuję się byciem razem.
Opowiadam o swojej wycieczce na Gęsią Górę, jak widziałem z góry Elbląg i daleki kraj, jak kolorowe klocki do budowania, kraj który mi się ukazał jak kolorowa paleta farb i jak przez błyszczące światło zaczęły migać wieże, kominy i domy tak, że miałem wrażenie, że wszystko do mnie mruga – musiałem jej obiecać, że na Gęsią Górę więcej sam nie pójdę. Zegarek przypominał o zakończeniu i dzwon z Bramy Targowej wybił wieczorną godzinę. Zalany słońcem majowy dzień, niedziela 1939 chylił się do końca. Zakończył się dla mnie na drodze do koszar, Danziger Kaserne, 10-ta kompania.
62 lata leżą między tamtym dniem i dzisiejszym, kiedy piszę te wiersze. Dzisiaj to nie nogi niosą mnie na Gęsią Górę, dzisiaj to samochód wiezie mnie tam, gdzie kiedyś stałem. Obraz zmienił się, lecz mimo to oko odkrywa niektóre znane rzeczy i tutaj na górze uczucia stają się pewnością. Moje serce należy do tej ziemi, tego miasta – czy to Elbing czy Elbląg.
Widzę i przeżywam na nowo, jak z miłością do
szczegółów, wielką fachowością, znajomością, gorliwością i wielkim wysiłkiem – temu mojemu miastu – tak zniszczonemu – na nowo nadawane jest życie. Rozpoznaję wielkie poświęcenie jakie było konieczne dla usunięcia ran. Widzę i czuję ludzi w ich wierze, ich pracy, ich radości, ich trosce o codzienny chleb. Wprawdzie gość, który powinien czuć się dobrze – i naprawdę – czuję się jak kiedyś, „w domu”.
Obietnicy, którą kiedyś dałem w „Maurizio” nie mogłem dotrzymać, partnera tamtego roku i kolejnych lat już nie ma. Dzisiaj lokal Bażantarnia, hotel Vivaldi albo staromiejska kawiarnia „Carillon” na Starym Rynku, róg Mostowa – Stary Rynek – Brückstrasse –są świadkami długich rozmów w zgodności i harmonii, z grzejącą serce uśmiechającą się parą oczu. I tej parze oczu obiecałem, to co widziałem, przeżyłem i zanotowałem w słowie i obrazie – aby nie zapomnieć – przekazać innym.
Do widzenia – Auf Wiedersehen
Elbing – Elbląg z twoją Gęsią Górą.
Do widzenia – Auf Wiedersehen
Elbinger – Elblążanie.
Wrócę do Uśmiechu
mojego miasta, wrócę „do domu”.
***