Straż Pożarna

Źródło: Pangritz-Kurier

 

Podwórze Elbląskiej Straży Pożarnej, w latach dwudziestych. Na prawo drzwi strażnicy. Na pierwszym pojeździe z prawej siedzi Brandmeister Rieß (z wąsami) a przy drugim, z przodu stoi w skórzanym płaszczu Branddirektor Bersekowski. Po środku garażu, nad wjazdami dzwon alarmowy. W tle wieża i elbląski Teatr Miejski.

W kronikach naszego miasta z lat wcześniejszych niewiele można znaleźć nt. pożarnictwa, ponieważ przy walkach z pożarami w mieście brał udział każdy mężczyzna. Wozy pożarnicze i pompy nie były jeszcze stosowane. Głównym narzędziem były skórzane wiadra, mozolnie przekazywane z rąk do rąk oraz haki do burzenia ścian. Była to jednak tylko przysłowiowa kropla w morzu i dlatego często ofiarą pożarów padały całe części miasta. Największym pożarem w historii był pożar Starego Miasta w roku 1777, który zniszczył ratusz Starego Miasta oraz Kościół Św. Mikołaja. Kolejną katastrofą był pożar Nowego Miasta w roku 1822.

Pierwsze zapisy znaleźliśmy w książce „Elbing im Biedermeier” (1933) Bruno Th. Satori – Neumann, który pisze min.:

„ … Tak jak kroniki innych miast, tak i kronika elbląska na początku XIX wieku informuje wiele o większych i mniejszych pożarach. Dla zwalczania tej plagi utworzono w 1817 roku „Freiwilliger Feuer-Rettungsverein” (Ochotnicze Zrzeszenie Pożarnictwa i Ratownictwa), które już w 1820 r musiało się rozwiązać, ponieważ jego członkowie nie chcieli się poddać nadzorowi policji.

W dniu 14. lipca 1822, pod kierownictwem kupca Gustava van Riesen (1795-1830, właściciela firmy handlowej przyprawami i materiałami oraz gorzelni, Stary Rynek 142), zebrało się 170 osób dla utworzenia „Feuer- Lösch- und Rettungs-Verein”. Organizacja ta na początku przyjęła wielu gimnazjalistów wyższych klas. Lecz z powodu skarg pana dyrektora we władzach, że uczniowie opuszczają zbyt wiele godzin w szkole, nocą są często ściągani z łóżek i zimą zbyt często się przeziębiają, działalność gimnazjalistów została przez wiele klauzul tak ograniczona, że szybko przeszła im ochota na udział w gaszeniu i ratownictwie.

Była to szkoda, ponieważ „Feuer- Lösch- und Rettungs-Verein” corocznie organizował w „Pod Złotym Lwem” wielki bal, na którym gimnazjaliści mieli spełniać swoje obowiązki jako tancerze.

Straż była oczywiście zorganizowana wojskowo. Na czele znajdowała się siedmioosobowa „Komisja”, składająca się z „Dyrektora”, czterech zastępców oraz „Dyrektora Ratownictwa” z jego zastępcą. Dalej byli „Skarbnik”, „Rohrführer” i sześciu zastępców. Panowie ci dumnie nosili medal na białej wstążce, tak samo jak ci, co (w trzech oddziałach po około 20 ludzi pod dowództwem „kapitana”) byli powołani do „trzymania sikawki”. Dwa oddziały „do układania węży” (po 10 ludzi i jednym „kapitanie”) musiały zadowolić się jasnożółtym, trzy oddziały dostawcze (37 ludzi pod majorem i trzema kapitanami) z niebieską wstążką. 28 odważnych członków dwóch „oddziałów ratowniczych” i ich dwaj dowódcy mogło się ozdabiać czerwoną wstęgą. Oddział wyburzeniowy (pod dowództwem kapitanów Krause i Fechter) musiał obejść się niczym; byli to w końcu prości
ludzie, podczas gdy inni należeli do pierwszego garnituru obywateli miasta, będąc rajcami, radcami handlowymi. Konieczne sygnały były trąbione na rogach przez trzech sygnalistów.

Poza tym „Feuer- Lösch- und Rettungs-Verein” nie pozostał jedyną organizacją, lecz wkrótce miał konkurencję z powodu założonego przez kupca A. F. Waas’a (właściciel firmy handlującej zbożem na Schmiedestr., który w 1828 roku utopił się w czasie jazdy na łyżwach w pobliżu Narmeln)
„Freiwilliges Bürger-Läsch-Corps”, który jednak później rozwiązał się. W roku 1847 doszło nowe stowarzyszenie, składające się w większości z rzemieślników, które szybko osiągnęło liczbę 174 członków.”

Na tyle Satori Neumann!

 

Dawno temu, nasz zmarły niestety Gerhard Gommel, napisał artykuł o elbląskiej straży pożarnej, z jego punktu widzenia. Rozdział o straży pożarnej w swoich wspomnieniach z młodości napisała również Pani Hildegard Bolle ur. Losch, znana w kręgach uczennic jako „Hillusch”, ponieważ jej ojciec należał do straży. Artykuł ten udostępniła nam do publikacji.

Ale najpierw artykuł Gerharda Gommel.

„Kto skręcił z Friedrichstraße przy Teatrze Miejskim w Stadthofstraße, za placem teatralnym, po prawej stronie widział budynek z czerwonej cegły naszej jednostki straży pożarnej. Na przeciwko jednostki znajdowała się wtedy fabryka papierosów Adams, wcześniej firma Julius Giebler. W latach trzydziestych w budynku znajdowała się „Westpreußische Zeitung” i każdy nowy kierownik lokalnego pisma, widzący ze swojego redakcyjnego okna wysoką wieżę, fotografował ją i pisał o elbląskiej straży pożarnej. W 1922 roku jako pędrak poznałem straż bliżej.

Brama główna znajdowała się po zachodniej stronie budynku. Przed bramą rozciągał się pusty, brukowany plac. Zaraz na lewo, obok wejścia stał mały domek, pomalowany na ciemnozielono, z którego dachu wystawał mały wykusz. W domku tym mieszkał komendant straży. W moich czasach był to Branddirektor Bersekowski, człowiek, który promieniował energią, szczupły, o blond włosach i niebieskich oczach. Widzę go jeszcze przed sobą, jak idzie w swoim skórzanym płaszczu, niebieskiej służbowej czapce. Branddirektor Bersekowski był także przewodniczącym związku byłych
żołnierzy piątego pruskiego regimentu piechoty. Jego żona była sympatyczną, szczupłą kobietą. Najstarszy syn Horst był moim kolegą szkolnym. Chodził do Ritterschule (budynek byłej Szk. Podst. nr 10, przy Alei Tysiąclecia) a później do Heinrich von Plauen (obecnie ratusz). Miał jeszcze siostrę Edith oraz młodszego brata Ulricha. Do domku Bersekowskich należał jeszcze piękny ogród, zachwycający w lecie kwiatami każdego odwiedzającego. Kilka owocowych drzewek zapewniało przyjemny cień. Zanim weszło się do domu, wchodziło się na werandę z wieloma fotelami. Tam często siedziałem. Koniec ogrodu tworzyła ściana wielkiej hali magazynowej firmy „Kusch und Ilgner”, do której wejście znajdowało się na Hommelstraße. Obok domku, w kierunku Burgstraße, dla nas chłopców była stara drewniana szopa z małym podwórkiem, na którym leżały różne rupiecie do budowy zamków. Od strony ulicy podwórko było zamknięte drewnianym płotem.

Kto wchodził do straży po prawej stronie widział strażnicę, w której dyżurowano dzień i noc. Obok radiostacji był także aparat Morsa. Zbudowany był według systemu Siemens-Mors. Do niego przyłączono dwa napowietrzne obwody z 68-oma punktami meldunkowymi. Napowietrzne przewody
straży można było rozpoznać po czerwonych izolatorach. W razie alarmu, strażak na służbie odczytywał w piśmie Morsa, miejsce wybuchu pożaru. Natychmiast włączał dzwonek alarmowy i najpóźniej po 35 sekundach od dzwonka wóz gaśniczy opuszczał strażnicę. Jeśli dobrze pamiętam zawsze były to 3 pojazdy, na przedzie sikawka z hakiem i wysuwaną drabiną Dalej wóz Magirus z obrotową drabiną o długości 25 m. Na końcu wóz techniczny.

Często mogłem widzieć jak Brandmeister Rieß, człowiek numer dwa naszej straży, spieszył się przez Lustgarten. Wóz Magirus zatrzymywał się przy domu fotografa Paula Keemss’a i zabierał go. Nieco pulchnemu Rieß’owi nie dowierzano, że może szybko biegać. Mieszkał wtedy w księgarni miejskiej. W pamięci mam jeszcze jego wąsy. W latach trzydziestych jego stanowisko zajął Brandmeister Zastrau, który mieszkał na Marienburger Damm.

W czasie pożarów najważniejszym było ratowanie zagrożonych ludzi. Pod koniec lat dwudziestych nasza straż miała dwie sikawki zasilane motopompami, o wydajności po 1 000 litrów na minutę. W związku z tym chcę podać, że motoryzacja naszej straży rozpoczęła się w roku 1920. Wcześniej straż wyposażona była tylko w zaprzęgi. Dla walki z pożarami w Elblągu znajdowało się 519 hydrantów, dających wodę o ciśnieniu około 3 atmosfery. Były jednak przypadki, gdzie użycie wody mogło spowodować tylko szkody, jak na przykład pożary benzyny lub przewodów pod napięciem. Dla walki z takimi pożarami straż miała piasek lub środki chemiczne. Przywożone one były w aparatach ręcznych. Poza tym na naszej strażnicy był pojazd z generatorem piany, dostarczający 6 000 litrów na minutę.

Strażacy byli wyposażeni w ubrania azbestowe, chroniące przed promieniującym ciepłem. Każdy posiadał maskę przeciw dymną. Były także aparaty do sztucznego oddychania. Straż była gosposią do wszystkiego. Do większych wypadków, w wozie technicznym były gotowe do użytku spawarki, podnośniki, widny, łomy, liny stalowe i piły. Przypomnijmy Ju-52, który w 1932 roku podczas wizyty Hitlera, ugrzązł jednym kołem w bagnie na lotnisku Eichwalde. Wtedy również zaalarmowano straż pożarną. Do obowiązków straży należał także dyżur za sceną naszego teatru, podczas przedstawień.

Transport rannych i chorych obsługiwały trzy sanitarki. Dostarczone były przez firmę Komnick. W roku 1929 wyjechały one do 1600 akcji. Na strażnicy było również stanowisko opatrunkowe, które udziało pierwszej pomocy przy zranieniach wszelkiego rodzaju.

Obok strażnicy znajdowały się hale samochodów. Stały w nich – jak sobie przypominam – dwie sikawki parowe. Pierwszą ufundował zresztą Ferdinand Schichau. Poza tym były trzy sikawki spalinowe. Były to wozy gaśnicze, które zabierały 1000 litrów wody. Woda do węży była jednak tłoczona nie pompą lecz sprężonym gazem (dwutlenkiem węgla). Wozy te były przeznaczone do zaprzęgu i były w rezerwie. Części z mosiądzu i brązu lśniły i były ciągle czyszczone. Miało się wrażenie, że są z muzeum. Przypominam sobie jeszcze, że wszystkie samochody straży miały koła z pełnej gumy. Na drzwiach każdego wozu znajdował się herb Elbląga z masywnego mosiądzu.

Ponad halą znajdowały się pomieszczenia załogi. Strażacy mieli służbę na zmiany. 24 godziny służby i potem 24 godziny wolne. W suficie hali było kilka okrągłych otworów, około 1 m, ze słupem po środku. W razie alarmu strażacy błyskawicznie zjeżdżali na dół po pojazdów.

 

Na tej starej widokówce wydanej po pożarze Hohe Brücke (Wysoki Most)w roku 1917, widzimy na dole strażnicę zawodowej straży pożarnej na Stadthofstraße 7. Przed nią pompa zaprzężona wtedy jeszcze do koni a z tyłu wóz z drabiną. Całkiem na prawo ówczesna fabryka papierosów i nieco wystający budynek Göring-Platz 14/14 a, na rogu Vorbergstraße. Powyżej widoczna iglica Kościoła Trójcy Świętej.

Obok garaży stała drewniana wieża do suszenia węży. Od strony podwórza miała kilka otworów okiennych, służących do ćwiczeń z drabinami. Pod koniec 1923 roku strażnica została zmodernizowana a drewniana wieża zastąpiona murowaną, jaka jeszcze została nam we wspomnieniach. Na przeciw garaży znajdowały się warsztaty i stajnie. Podwórze było wybrukowane małą kostką bazaltową. Za placem teatralnym były dwie bramy wejściowe, z których rzadko korzystano. My chłopcy chętnie tam siadaliśmy w czasie wakacji i mogliśmy śledzić życie i ruch na podwórzu. Za każdym razem działo się coś ciekawego. Ćwiczono wchodzenie na wieżę przy pomocy drabin. Kapralskim głosem komenderował Brandmeister Rieß. Strażacy musieli biegnąc przynieść drabinę z wozu. Zaczepiano jej haki na pierwszym piętrze. Następnie jeden strażak po wejściu zapinał się pasem do szczebla. Podawano mu następną drabinę, którą zaczepiano na następnym piętrze. Po wypięciu pasa następowało błyskawiczne wejście na wyższe piętro. W ten sposób postępowano dalej, aż na każdym piętrze znajdował się strażak z pasem bezpieczeństwa. Inni wyjeżdżali wozami z garaży aby sprawdzić ich gotowość. Innym razem mogliśmy widzieć jak wysunięto drabinę Magirusa, długą na 25 metrów. Uruchamiano także sikawkę z motopompą. Przy pełnym obciążeniu musiało ją trzymać dwóch ludzi. Na nas chłopakach wrażenie robiły skoki z wieży na rozciągnięte płótno. Dla większych ćwiczeń wykorzystywano teatr miejski. Cały plac teatralny wyglądał wtedy jak po oberwaniu chmury.

Już wtedy były – jak i dzisiaj – „dni otwartych drzwi”. Przeprowadzano pokazowe ćwiczenia i na koniec wykłady o bezpieczeństwie pożarowym. Straż wydawała mały poradnik jak zachowywać w razie pożaru, który był za darmo rozdawany również w szkołach. Oczywiście pomoc straży przy pożarach i wypadkach była bezpłatna. Pomimo ciągłego dyżurowania było wiele godzin przyjemności, w czasie których gaszono pragnienie w gardłach strażaków. Do tego zaliczały się Święta Bożego Narodzenia z rodzinami.

Za moich czasów największym pożarem w Elblągu był pożar w roku 1927, w fabryce krzeseł Wittkowski, nad rzeką Elbląg. Jak sobie przypominam mniejsze pożary wydarzały się tam często. Fabryka produkowała według własnego płyty drewniane do siedzeń krzeseł, walizek, samochodów i samolotów. Jeśli chodzi o budownictwo samolotów, fabryka miała pozycję monopolisty. Licencje sprzedawała również za granicę. W czasie tego wielkiego pożaru, ogień było widać z Lustgarten. U fotografa przemysłowego Paula Keemss’a, Friedrichstr.4, widziałem wtedy zdjęcia ruin. Stalowa konstrukcja dachu z powodu temperatury zawaliła się. Także straż z Schichau wkroczyła wtedy do akcji. Inne zakłady, jak mleczarnia H. Schroeter na Hindenburgstraße (ul. gen. Bema), również miały własną straż pożarną. W czasie jednych z ćwiczeń na tylnym podwórzu mleczarni nad Kumielą, woda była czerpana z wieży chłodniczej Schroetera. Gdy strumień wody trafił pusty wóz mleczarski, zaczął się on poruszać a woda odbiła z niego farbę.

W raportach dyrektora pożarnictwa Prowincji Prusy Wschodnie, z lat 1931 do 1936 mamy następujące dane dla powiatu elbląskiego:

1931 – 1934 bez pożarów

1935 – 48 pożarów

1936 – 38 pożarów

W 1933 roku Elbląg posiadał 11 samochodów dla celów gaśniczych i maszyny czyszczące. W 1937 było już 28 samochodów. Tutaj chciałbym wspomnieć, że przedsiębiorstwa oczyszczania miasta oraz wywozu śmieci podlegały straży pożarnej.

Na koniec chciałbym przedstawić historię naszej straży pożarnej. Pożary, które trapiły miasto w pierwszym kwartale wieku doprowadziły do założenia stowarzyszenia ochrony przed pożarami. Stowarzyszenie to jednak nie cieszyło się długim bytem (patrz raport Satori – Neumann), było zbyt wiele różnic zdań. Gdy w roku 1822 ofiarą płomieni padło prawie całe Nowe Miasto, założono Feuerlösch- und Rettungsverein. Pomimo znakomitego jak na tamte czasy wyposażenia nie było ono w stanie ugasić wielkich pożarów na Wyspie Spichrzów, w latach 1870-tych.

Rada Miasta postanowiła wtedy założyć zawodową straż pożarną. 1. kwietnia 1875 rozpoczęła ona swoją działalność. Zadziwiające jest, że Elbląg był dziewiątym miastem w Niemczech, po Berlinie (1851), Memel, Szczecinie, Królewcu, Wrocławiu, Gdańsku, Tilsit i Poczdamie, posiadającym straż zawodową. Kierownictwo straży objął Brandinspektor Klein. Podlegało mu 3 honorowych „Brandmeister” (dowodzący akcją gaśniczą), 16 „Spritzenmeister” (dowódca sikawki), dwóch Wassermeister (dowódca zaopatrzenia w wodę) i dziesięciu pompiarzy. W 1888 roku Radca Handlowy Schichau podarował straży pierwszą sikawkę z pompą napędzaną parą. W grudniu 1894 nasza straż zakupiła budynek na strażnicę, na Stadthofstraße 7, ponieważ budynek na przeciwko był zbyt mały. 1. kwietnia 1925 roku straż obchodziła swoją 50-tą rocznicę. W tym czasie składała się z jednego Brandirektora

W latach dwudziestych i trzydziestych wiele zrobiono również dla pożarnictwa w powiecie elbląskim. Na początku lat trzydziestych w powiecie było 20 ochotniczych straży pożarnych, które obsługiwały 72 gminy. Wyposażone one jednak były tylko w sikawki ręczne. Powoli doszło to zmotoryzowania straży. I tak miasto Tolkmicko i kąpielisko Krynica Morska posiadały po jednej sikawce z motopompą, o wydajności 1000 litrów na
minutę. Poza tym gmina Oberkerbswalde-Kerbshorst (Karczowiska – Gajewice) posiadała jedną, o wydajności 400 litrów na minutę. Dla całego powiatu do dyspozycji była jedna sikawka z motopompą.

 

Ochotnicza Straż Pożarna Oberkerbswalde – Kerbshorst (Karczowiska – Gajewice), na Żuławach (założona 1928 r.). Zdjęcie wykonano w 1930/31 r. z okazji poświęcenia pierwszej motopompy. Rząd górny: Helmut Salwey, Ernst Koch, Oskar Fiedler, Alfred Fiedler, Ernst Dörk, Helmut Lau, Kurt Gösel, Ernst Bartel, Max Heinrichs; środkowy rząd od środka: Bruno Siebert, Herbert Senger, Ernst Siebert, Otto Schulz, Hermann Janßen; dolny rząd: Willi Gerbrand, Ernst Quapp, Willi Peters, Fritz Marienfeld, Ernst Schulz, Alfred Salwey, Hermann Degen, Rudolf Dietrich, Albert Fiebrandt; siedzą: Franz Klafke (Brandmeister), Ernst Marienfeld (przewodniczący) i Gustav Kuhn (z-ca Brandmeister).

Także zaopatrzenie w wodę dla zwalczania ognia zrobiło postępy. Zaszlamione stawy i rowy zostały oczyszczone. Szczególnym rozdziałem było zasilanie w wodę Mierzei, chociaż może to brzmieć dziwnie. Dla celów gaśniczych wody było tam najmniej. Potrzebne były długie przewody. Aby temu zaradzić, założono studnie głębinowe, przez co mogły być chronione budynki na grzbiecie Mierzei.

Nasza straż pożarna była stale unowocześniana, zgodnie z najnowszym stanem techniki.

„Gott zur Ehr, dem Nächsten zur Wehr!” (można to chyba przetłumaczyć jako „czczenie boga, obrona sąsiada”) – to było hasło naszej straży.”

 

Komendant straży Fritz Latz, porucznik pożarnictwa, był jednym z niewielu oficerów Elbląskiej Straży, od 1922 roku do wygnania. Podczas obrony Elbląga został ciężko ranny i do końca 1945 r. leżał w lazarecie. Od grudnia 1945 mieszkał w Hannowerze, gdzie znowu pracował jako komendant w zawodowej straży. W Elblągu mieszkał na Roßwiesenstraße 7 (ul. Zagonowa). W domach tych mieszkali jeszcze inni strażacy, których stopni niestety nie znamy – Gottfried Breitfeld, Johannes Kuhn, Alfred Mattern i Ernst Schalkowski.

Fritz Latz, który w czasie I. wojny służył w marynarce, był bardzo aktywny w Elbinger Marineverein a jego żona jest znana wielu elblążanom jako siostra DRK. Swojego jedynego syna rodzina Latz straciła w czasie wojny, na U-bootach. Ich dwie córki, po roku 1945 również mieszkały w Hanowerze.

***

 

 

Widokówka z naszą Elbląską Strażą Pożarną z końca lat dwudziestych, potem jak drewniana wieża do ćwiczeń została zastąpiona przez wieżę murowaną. Pojazdy posiadają jeszcze koła z pełnej gumy. Całkiem po lewej, lecz tylko w połowie widoczne dwie stare sanitarki Miasta Elbląga, które podlegały Straży Pożarnej. Po środku garażu widać jeszcze stary alarmowy dzwon.

Po przedstawieniu raportów Bruno Th. Satori-Neumann’a i Gerharda Gommel’a, dzisiaj zapis Hildegard Boelle, ur. Losch, o jej ojcu Gustawie Losch, który w Elbląskiej Zawodowej Straży Pożarnej służył od stanowiska Oberbrandmeister do Bezirskleutnant. Rodzina Losch mieszkała w Elblągu najpierw w Grubenhagen 31 k, później Marienburger Damm 41. W domach tych mieszkały jeszcze rodziny członków ze straży pożarnej – Gottfried Teichert, Hermann Zastrau, Hermann Seethaler. A tutaj wspomnienia „mniejszej” córki rodziny Losch o działalności Elbląskiej Straży Pożarnej w latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku.

– – –

Elbląska Zawodowa Straż Pożarna znajdowała się na Stadthofstraße, między budynkiem „Westpreusische Zeitung”, Teatrem Miejskim i kilkoma budynkami mieszkalnymi. Chodzi tutaj o dużą działkę, z wielkim według ówczesnej mojej oceny przedplacem, oddzielonym od reszty dużą drewnianą bramą, zamykaną na noc. W ciągu dnia była ona szeroko otwarta, ponieważ wyjeżdżać musiały nie tylko pojazdy straży ale znajdowały się tutaj i pojazdy transportu chorych, które wtedy były często w użyciu. Przez tą bramę – czy nie była pomalowana na zielono? – nie wchodziło się przez szeroki wjazd, lecz przez wąskie przejście dla pieszych mając po prawej stronie jednopiętrowy budynek z czerwonej cegły, podobny do koszar, na którego parterze znajdowały remizy dla wozów gaśniczych a na górze pomieszczenia załogi, dla pracy i ciszy nocnej, jak i biura oraz warsztaty. Na parterze, całkiem z przodu, znajdowała się tak zwana „Wachstube” (dyżurka), w której będący na dyżurze strażacy odbierali przez telefon zgłoszenia ale jeszcze częściej za pośrednictwem ówczesnego systemu zgłaszania pożaru, przy czym nie chodziło tutaj zawsze o wołanie pomocy w razie pożaru lecz o sygnały alarmowe w razie problemów wszelkiego rodzaju. A to do szpitala miała być dostarczona ofiara wypadku albo dziecko z dyfterytem (wtedy względnie dużo dzieci zapadało na tą chorobę, często kończącą się śmiercią). A to niedoszły topielec z rzeki Elbląg. Innym razem konieczne było usunięcie z pod dachu roju pszczół albo sprowadzenie z drzewa miauczącego kota, na które wspiął się z przerażenia. Czasem trzeba było z wielką ostrożnością ratować z kuchni pełnej gazu niedoszłego samobójcę ale i też całe sąsiedztwo, z powodu możliwej eksplozji. Krótko mówiąc, straż była „dziewczyną do wszystkiego“, w każdym razie jeśli chodzi o wypadki w naszym mieście. Jak często, strażacy w niebieskich mundurach, sami byli narażeni przez zatrucia ale przed wszystkim przy pożarach przez żar, ogień i dym. Ile godzin, czasem całą noc małżonki a nawet całe rodziny martwiły się, aby ojciec wrócił do domu cały i zdrowy. Przypominam sobie – wtedy dziewczyna ze szkoły podstawowej, że sygnały do tych akcji na początku przychodziły do centrali za pomocą kodu Morsa i widzę jeszcze wąskie, białe pasy papieru, z których na podstawie kropek i kresek wtajemniczeni odczytywali miejsce akcji. W prawie 100-tysięcznym Elblągu prawie wszędzie znajdowały się czerwone przyciski alarmowe, przykryte od przodu szybką. Za nią był duży przycisk. W razie zagrożenia należało zbić szybkę aby przycisnąć przycisk. Wtedy w centrali na powiedzmy aparacie odbiorczym odbierany był sygnał i strażacy zawsze gotowi do akcji, mogli wyjeżdżać. Bez potrzeby szybki nie wolno było zbić. Ale ile razy łobuzy dokonały próby odwagi i nie zawsze zostali schwytani aby otrzymać lanie od rozgniewanego ojca, który musiał niezwłocznie zapłacić do miejskiej kasy karę. Strażacy, którzy często w młodych latach sami robili takie psikusy, zwykle byli wyrozumiali przy takich fałszywych alarmach. Byli jednak źli – i mieli do tego prawo – gdy w nocy pijani, chcieli wykazać się odwagą i niepotrzebnie zbili szybkę alarmu. Niepotrzebne zerwanie ze snu, często właśnie po powrocie z gaszenia, to wykraczało poza granice cierpliwości. Nawet mój dobry z gruntu ojciec wymawiał niezrozumiałe słowa. Pod koniec lat trzydziestych system alarmowy naszego miasta został całkowicie zmodernizowany. Mój ojciec, który rozpoczął swoją drogę życiową jako młody strażak w 1927 roku, pod kierownictwem Pana Stein’a został przeszkolony najpierw w systemie alarmowym, ponieważ przyszedł z poczty ze znajomością telegrafu i przesyłania wiadomości. Później, gdy przełożony przeszedł na dobrze zapracowaną emeryturę, ojciec został odpowiedzialnym za system alarmowy elbląskiej straży. Kilkakrotnie był wysyłany do Berlina, do firmy Siemensa, gdzie przechodził kursy obsługi nowego rodzaju łącznic. Następnie monterzy z Siemensa zamontowali nowe urządzenia w Elblągu. Ojciec jak się mówi „był zawsze na służbie”. W czasach pokoju i jeszcze na początku wojny służba była tak podzielona, że każdy strażak miał 24 godziny dyżuru i 24 godziny wolnego. Zmiana następowała o 7-ej rano na apelu, na którym obecni byli schodzący ze służby oraz ją obejmujący.

Nawet na służbie pracowano zgodnie z wyuczonym zawodem: krawcy szyli mundury albo je poprawiali, szewcy naprawiali obuwie, stolarze troszczyli się o wyposażenie, mechanicy samochodowi obsługiwali pojazdy wszelkiego rodzaju. Lecz to zajmowało tylko kilka godzin w ciągu dnia, większość czasu to były szkolenia teoretyczne i praktyczne ćwiczenia. Uczono się wszystkiego o chemikaliach, zagrożeniach pożarowych i tworzeniu się dymu, o wysadzaniu i technice budowlanej dla prawidłowego zachowania się w razie walących się domów albo dachów, ćwiczono pierwszą pomoc dla transportu chorych i techniki resuscytacji topielców, uczono się zwalczania pożarów bez płomieni i gaszenia wielkich pożarów.

Często rano, przy śniadaniu gdy ojciec przyszedł pytałam: co robiliście wczoraj? Wtedy czasem otrzymywałam zadziwiającą odpowiedź o uczeniu się i nauczaniu, ćwiczeniu i praktyce strażaka.

Szczególnie szkolenia w czasie wojny miały szeroki zakres mimo, że wojna z powietrza nas w Elblągu nie dotknęła. Należało jednak liczyć się ze wszystkim. Należało być przygotowanym. Byłam dumna z ojca, jak inne dzieci ze swoich.

Czas poza służbą można było uważać za wolny, jednak w ograniczonych ramach. Każdy strażak musiał być dostępny przez całą dobę, aby w razie wyjazdu drużyny na służbie objąć dyżur i być do dyspozycji w razie kolejnego alarmu.

Ponieważ mój ojciec lubił ruch, a więc spacery, pedałowanie, pływanie, jazdę na łyżwach – w każdym miejscu był na straży. Często oglądał niebo szukając ewentualnych śladów dymu, nasłuchiwał czy gdzieś nie słychać samochodów strażackich. Przeżyłam kilka razy, jak szybko narzucał już w biegu mundur i odjeżdżając rowerem krzyknął do mnie: idź sama do domu, ale uważaj! Byliśmy wtedy na wale Thiene aby się wykąpać albo u kolegów w Schrebergarten.

Pierwsze pytanie przy powrocie do domu z wycieczki było: czy był dzwonek? W mieszkaniu każdego strażaka był zainstalowany dzwonek alarmowy, który w razie alarmu wydawał
ogłuszający dźwięk. Nigdy nie mogłam pojąć jak szybko można było wyskoczyć z łóżka i być na ulicy już w ubraniu. W naszej okolicy mieszkało kilku strażaków i czasem było słychać niektórych biegnących obok domu i nawoływania. Często krótko potem kroki kobiet, gdy nocne niebo już się czerwieniło i podążało się za ojcem na miejsce pożaru.

Ciekawscy byli zawsze, także wtedy w Elblągu. Ale w tym przypadku najczęściej byli to wystraszeni członkowie rodziny, którzy stali poza terenem fabryki krzeseł, która paliła się kilka razy – materiału palnego było tam dość – lub przy płocie głównego urzędu zaopatrzenia wojska, blisko mostu kolejowego, ale także w ciasnych starych ulicach Starego Miasta albo poza miastem, na Kolonii Pangritz albo Grubenhagen, Trettinkenhof albo Spittelhof.

Mój ojciec, matce i mnie surowo zabronił zjawiania się na miejscu pożaru. Znał niebezpieczeństwa grożące widzom ale przede wszystkim przeszkadzanie strażakom przez ciekawskich. Staliśmy więc przy szeroko otwartym oknie naszego mieszkania na drugim piętrze z widokiem ponad ogrodem i niskimi domami i martwiliśmy się o zdrowie i życie, gdy niebo krwawo czerwone i jęzory ognia przebijały się przez ciemność nocy.
Dostawaliśmy dreszczy, jakbyśmy mieli przeczucie, że to tylko gra wstępna dla większych pożarów, których ofiarą miało stać się całe miasto.

 

Po prawej stronie Oberbrandmeister Losch, jako nauczyciel ze swoimi ludźmi w „Okręgowej Szkole Straży Pożarnej” w Elblągu.

Gdy ojciec szedł ze mną na spacer, co robił często, stawał przy każdym przycisku alarmowym i należącym do niego maszcie, sprawdzał czy drewno nie przegniło, maszt się nie kiwa i czy przycisk jest w porządku. Spacery uważał za swoją służbę.

Mnie samą wcześnie i bardzo wytrwale uświadamiał o grożących wszędzie niebezpieczeństwach, przede wszystkim jednak jak się przed nimi chronić przez ostrożne i rozsądne postępowanie. Jeszcze dzisiaj rozglądam się w obcym hotelu za drogami szybkiej ewakuacji, nie pozostawiam włączonego żelazka gdy zadzwoni telefon, gaszę świece gdy ciemność się skończy. Zwracam uwagę na prawidłowe zachowanie się przed pływaniem, na przestrzeganie przepisów ruchu drogowego i unikam miejsc zbiórki gapiów w miejscu wypadku. Ojciec nigdy mnie nie straszył – nauczył tylko świadomego działania.

Wróćmy do elbląskiej straży pożarnej! Znajdowała się na mojej drodze do szkoły, pomiędzy naszym mieszkaniem przy Marienburger Damm i szkołą Agnes-Miegel-Schule nad brzegiem rzeki Elbląg. Gdy nadchodziłam od Herrenstraße aby wejść na Burgstraße, to musiałam przejść wzdłuż czerwonego, jednopiętrowego budynku dyżurki straży aby następnie przekroczyć pod skosem duży plac przed wyjazdem. Gdy mój ojciec zobaczył to pewnego dnia z podwórza, nieźle się wystraszył i nakazał plac obchodzić. W razie alarmu wielkie wozy gaśnicze wypadały z wyjazdu, kierowcy nie mieli czasu na rozglądanie się aby zauważyć małą dziewczynkę ze szkoły. „Oj Hillusch, jeszcze mi wpadniesz pod koła” ostrzegł mnie. Ojciec nigdy nie przeklinał, ale jego słowo było nakazem, ponieważ zawsze widziałam, że było uzasadnione, gdy coś nakazywał albo zabraniał.

Gdy byłam trochę starsza, coś między jedenaście a czternaście lat, mogłam zamiast mamy „nieść obiad”, jak się mówiło, oczywiście tylko w czasie wakacji. Bardzo dumna niosłam koszyk z miskami zawiniętymi w papier gazetowy, przez co zawartość była chroniona przed ochłodzeniem. Skręcałam w podwórze, gdzie zawsze zachwycał mnie półokrągły obraz przedstawiający olbrzymiego mężczyznę, lejącego wodę na palące się domy. Tata na pytanie o znaczenie tego obrazu odpowiadał żartując: To patron św. Florian. Nie znasz powiedzenia „och drogi Florianie, ochroń nasz dom, podpal inny!”. Nie było to oczywiście myślenie ojca i także nie moje. Oczywiście natychmiast wyjaśnił mi znaczenie świętego pomimo, że nie byliśmy katolikami i nie byliśmy zaznajomieni ze zwyczajami i świętymi. Tata wie wszystko, myślałam wtedy.

Byłam mniej szczęśliwa gdy na końcu korytarza musiałam przejść obok dyżurki, gdzie także musieli się zmieścić wypchani strażacy, ubrani w pełne umundurowanie, wyposażeni w linę i toporek, maskę gazową przed twarzą, która należała do wyposażenia. Maska gazowa? Jako dziecko czasu wojny, wiedziałam tylko tyle, że miała chronić przed dymem i ewentualnie gazem, ale toporek? Ale tu zadano pytanie: a jak się uwolnić w razie zakleszczenia między spadającymi belkami z dachu? Jak wydostać ratowanego z zamkniętego mieszkania, gdy nie można wybić zamka w drzwiach? Pojęłam.

Na pierwszym piętrze, po jednej stronie znajdowały się pokoje pobytu dyżurujących strażaków, przed nimi jeszcze sala sypialna. Tam na odpoczynek mogli udać się strażacy na krótko w południe i przede wszystkim w nocy, musieli jednak być ubrani w mundurach i butach aby w jednej sekundzie mogli się udać do remizy z pojazdami, gdzie często wskakiwali na swoje miejsca przy pracującym już silniku. W żadnym wypadku nie korzystano ze schodów, ponieważ trwałoby to zbyt długo, lecz z rury zjazdowej. Po lewej stronie korytarza znajdowały się drzwi, za którymi Była tam tylko metalowa rura. Jeśli rozległa się syrena alarmu, wszyscy mężczyźni, którzy znajdowali się w wyżej, w swoich pomieszczeniach i warsztatach zjeżdżali na dół do remizy.

Drzwi otwierały się i szybko jechano na miejsce pożaru. Każdy chwycił już i założył swoje wyposażenie, każdy znał swoje miejsce w pojeździe, swój zakres zadań podczas akcji, swoją pracę po pożarze, jak czyszczenie węży itd. To ćwiczono ciągle na nowo, było to mechaniczną rutyną, wykonywano dokładnie bez zastanawiania się.

Całkiem z tyłu, po prawej stronie podwórza znajdowała się wysoka wieża, w której wieszano węże dla wyschnięcia. Prowadzono tutaj także ćwiczenia we wspinaniu się z wysuwanymi drabinami, próby ratowania i mimo najwyższej ostrożności trenowano szybkość. Tam mój ojciec miał przykre doświadczenie.

Gdy w „Trzeciej Rzeszy” szkolono specjalne jednostki Hitlerjugend (lotnicy, marynarze itd.), były wśród nich także jednostki straży pożarnej. Oczywiście później stało się jasne, że ci wyrośnięci chłopcy mieli uczyć się nie tylko ratownictwa pożarowego, ale także pod kątem akcji w czasie nalotów. Ci faceci mieli jak wszyscy inni, kilka razy w tygodniu „służbę”, połączoną oczywiście z ćwiczeniami praktycznymi. Podczas przerwy w ćwiczeniach, gdy pod nieobecność ojca był zakaz wchodzenia na wieżę, jeden duży chłopak, sam i bez nadzoru wszedł na nią i nieszczęście chciało, że spadł. Czy był tylko ciężko ranny? Obawiam się, że moja pamięć mnie myli, jeśli sądzę, że zginął. Ojciec nie mógł o tym mówić w domu, był bardzo przybity mimo, że w postępowaniu wyjaśniającym uznano, że działał prawidłowo i chłopak mimo zakazu działał bezmyślnie. Był to jednak młody człowiek. Tata cierpiał mimo wykazanej niewinności.

Po lewej stronie podwórza znajdowało się jeszcze kilka warsztatów i magazynów. Utworzone w ten sposób, prostokątne podwórze oferowało wystarczająco wiele miejsca na ćwiczenia ale i również po pracy na piłkę ręczną i nożną, co wtedy było częste.

Na lewo od przedniego wejścia, do domu dyrektora Bersekowski’ego przylegała spora altana, w której w letnie wieczory, razem siadali „Kameraden” jak zawsze mówiono. Sądzę, że między tymi mężczyznami rzeczywiście panowało dobre koleżeństwo. Może dlatego mi się tak wydaje, bo tata nigdy nie powiedział niczego złego o innych ludziach. Wszyscy byli mili dla mnie, małej, ciekawskiej dziewczynki, panowie Laatz, Stein, Wuttke, Blietschau, Zastrau, Wimpel i przede wszystkim nasz sąsiad Seethaler. W ciągu lat ci wszyscy pracowici mężczyźni awansowali, także mój ojciec, który w ostatnich latach przed wojną, który kierował jako Bezirksleutnant w policji przeciwpożarowej posterunkiem elbląskiej straży na Schlieffen Allee. Podlegało mu niewielu ludzi strażnicy na Stadthofstraße, za to kierował podlegającymi służbie, byłymi ochotnikami i wieloma tzw. „Hi-Wis”. Druga strażnica tego rodzaju była w stajni, w budynkach Elbląskiego Czyszczenia Ulic na Wyspie Spichrzów, blisko Fosy Gdańskiej.

Zastanawiam się: czy miasto było tak duże, że potrzebne były te strażnice? Czy także na obrzeżach miasta chciano mieć szybko do dyspozycji drużyny? Czy też obawiano się, że w przypadku nalotu bombowego centrala mogła być częściowo lub całkowicie zniszczona? Prawdopodobnie wszystko to miało znaczenie. Ku zmartwieniu mężczyzn, sprawdzeni koledzy byli wysyłani do pożarów w innych miastach, na tereny polskie i również bałtyckie. Pod koniec wojny, w strasznych dniach stycznia 1945 Elbląska Straż Pożarna musiała wycofać się ze swoimi pojazdami do Gdańska, później Sopotu (albo Gdyni?) i własne miasto zostało bez ochrony. Ale kto miał jeszcze gasić okropne pożary?

Co mogło się stać z tymi mężczyznami? Z pewnością większość zmarła, jak i mój ojciec, który przed ćwierć wiekiem musiał znosić ostatnie, tym razem śmiertelne choroby przypominające pęcherze po oparzeniu, po zatruciach dymem i wyniesionych szramach, po wieloletniej niewoli na Wschodzie, do której dostał się jako umundurowany oficer Feuerschutz-Polizei. Potem jak po powrocie do ojczyzny nie mógł znaleźć miejsca w straży pożarnej w pozostałych nam jeszcze Niemczech.

Pozdrawiam wszystkich, którzy byli jego kolegami a dla mnie dobrymi wujkami, dawali mi jabłka, zabierali na pływanie, żartowali i zapraszali do swoich domów i ogrodów, którzy na wieczornych spotkaniach byli jak wielka rodzina, którzy jako mający dyżur w Elbląskim Teatrze otrzymywali bilety i darowali je nam, którzy przede wszystkim dla nas dzieci byli wzorcem. Byli ochroną i pomocą dla miasta, dla nas dzieci częścią dzieciństwa i młodości a rodzinom pozostają na całe życie stare przyjaźnie.

– – –

 

Wilhelm Blietschau, Hauptwachtmeister Ebląskiej Straży Pożarnej, który w roku 1944 świętował 40-lecie swojej służby, mieszkał na Komnickstr. 32. Po ucieczce do 1946 r. był w straży pożarnej we Flensburgu aby emeryturę spędzić w Mössingen, pow. Tübingen.

 

Hermann Seethaler z Elbląskiej Straży Zawodowej. Poległ w 1945 r. w Kurlandii. W Elblągu mieszkał na Marienburger Damm 43 a. Także jego syn Siegfried, jako młody żołnierz poległ w kwietniu 1945 r. pod Magdeburgiem.

 

 

 

Rudolf Zimmermann. Meister w Feuerschutzpolizei w Elblągu. W 1941 r. przeszedł na służbę w Królewcu, Rydze i Libau. W Elblągu mieszkał na Roßwiesenstr. 4. W 1946 r. został zwolniony z rosyjskiej niewoli i w Saksonii spotkał się z rodziną. W 1947 przeniósł się do Walheim pod Aachen.

 

– – –

 

W książce meldunkowej Miasta Elbląga z roku 1934 znaleźliśmy następujących strażaków, od zwykłego strażaka do Branddirektora. Czy lista jest kompletna nie wiemy, bo być może nieżonaci mieszkali jeszcze u rodziców, nie mieli więc własnego adresu.

Bardtke, Ernst, Fischerstraße 18/19

Bartsch, Friedrich, Kalkscheunstraße 14

Bersekowski, Heinrich, Stadthofstr 7 (Brandwache)

Blietschau, Wilhelm, Komnickstraße 32

Breitfeld, Gottfried, Roßwiesenstraße 7

Droese, August, Holzstraße 5 b

Holz, Anton, Dienerstraße 5

Känitz, Rudolf, Mühlenstraße 11

Kirstein, August, Marienburger-Damm 41

Kirstein, Johann, i. R. Kalkscheunstraße 13

Koschke, Friedrich, Inn. Vorberg 18

Krause, Anton, Schottlandstraße 33

Kuhn, Jakob, Ritterstraße 22

Kuhn, Johannes, Roßwiesenstraße 7 b

Latz, Fritz, Roßwiesenstraße 7

Lau, Johann, Feldstraße 7

Losch, Gustav, Marienburger-Damm 43

Mattern, Alfred, Roßwiesenstraße 7

Mix, Johann, Dienerstraße 9

Poschadel, Karl, Fischerstraße 8 / 9

Poschadel, Rudolf, Holzstr. 4 a

Radau, August, Jungferndamm 20

Reimer, Friedrich, Zimmerstraße 2

Rielke, Friedrich, Kl. Zahlerstraße 4

Saretzki, Oskar, Friedrich-Wilhelm Platz 7

 Schäfer, Ludwig, i.R. 2. Niederstraße 17

Schalkowski, Ernst, Roßwiesenstraße 7

Schirrmacher, Paul, Schottlandstraße 33

Seethaler, Hermann, Marienburger-Damm 43 a

Stein, Fritz, Roßwiesenstraße 7 a

Wippel, Fritz, Baumschulenweg 38

Zander, Gustav, Wallstraße 1

Zander, Josef, Lindenstraße 15

Zastrau, Hermann, Marienburger-Damm 43 a

 

***

Po tym jak w Kurierze już pisaliśmy o Elbląskiej Straży Pożarnej, teraz raport „człowieka numer 1” w Elbląskiej Straży Pożarnej, który przez wiele lat był przy każdym pożarze ze swoim małym, czerwonym samochodem.

 

Elbląska Straż Pożarna

Branddirektor Bersekowski

 

 

 

Elbląska Zawodowa Straż Pożarna w roku 1875

Szalejące wielkie pożary, jakie nawiedzały miasto w pierwszym półwieczu ostatniego stulecia (XIX w.) były powodem powstania Zrzeszenia Dla Ochrony Przed Ogniem. Zrzeszenie nie cieszyło się jednak długim istnieniem. Różnice zdań członków i brak środków dla zakupu koniecznego sprzętu doprowadziły wkrótce do jego rozwiązania.

Gdy jednak w roku 1822 ogień zniszczył prawie całe miasto, jeszcze w tym samym roku powstał „Feuerlösch- und Rettungsverein”, który prowadził przez wiele lat skuteczną działalność. Mimo znakomitego wyposażenia Verein nie dał rady wielkim pożarom, szczególnie pożarom spichrzów, jakie miały miejsce na początku lat 1870-tych. Popchnęło to członków to całkowicie nowego ukształtowania pożarnictwa. Razem z władzami miasta podjęli decyzję o powołaniu zawodowej straży pożarnej, która rozpoczęła działalność 1. kwietnia 1875 r. Jednocześnie „Feuerlösch- und Rettungsverein” zakończył swoją działalność. Z drużyn gdańskiej straży pożarnej utworzono mały oddział liczący 3 starszych strażaków i 9 strażaków. Kierownictwo straży objął Brandinspektor Klein. 3 honorowych Brandmeister, 16 sikawkowych, 2 Wassermeister i 10 pompowych tworzyło rezerwę. Zaprzęgi dla pojazdów udostępniał furman za odpowiednią opłatą. Nowo powstały oddział strażacki był maleńki w porównaniu do swojego poprzednika, ponieważ „Feuerlösch- und Rettungsverein” na krótko przed rozwiązaniem liczył 194 aktywnych członków i 32 członków rezerwowych.

Od takich podstaw rozpoczęła się dalsza rozbudowa straży pożarnej. Już w 1874 roku zaczęto zakładanie przewodów telegraficznych dla straży, które objęły całe miasto. Istniejący sprzęt był stopniowo ulepszany i pomnażany. Zwiększała się liczba personelu, natomiast liczba rezerwistów malała. Ostatnie rezerwy zostały rozwiązane w roku 1895.

W roku 1888 radca handlowy F. Schichau podarował pierwszą sikawkę parową. W roku 1889 władze miasta zatwierdziły środki na zakup mechanicznej drabiny ratowniczej. W tym samym roku miasto urządziło własną Marshall, przez co zrezygnowano z udostępniania zaprzęgów przez prywatnych przedsiębiorców. W roku 1893 zaczęto urządzanie własnych warsztatów.

Wskutek wzrostu liczby personelu i sprzętu, pomieszczenia strażnicy na działce Stadthof Straße 3 / 4 okazały się zbyt małe i sam budynek pod względem budowlanym pozostawiał wiele do życzenia. Rozwój na starym miejscu nie był możliwy. Dlatego władze miejskie postanowiły sprzedać działkę strażnicy. Straż otrzymała nowy budynek, postawiony na działce położonej naprzeciwko starej, Stadthofstraße 7 i do którego wprowadzono się w grudniu 1894 r.

Nowa straż z jednym Brandinspektor, dwoma Brandmeister (urząd honorowy), trzema nadstrażakami, jednym Vizeoberfeuerwehrmann, siedemnastoma strażakami i
ośmioma woźnicami przeprowadziła się do nowej siedziby. W roku 1896 starsi strażacy i strażacy jako urzędnicy uprawnieni do emerytury zostali odstawieni w stan spoczynku, za dobre wykonywanie swoich obowiązków. Przez dziesiątki lat pełnili 48-mio godzinne dyżury za 24 godziny wolnego. Służba w teatrze, w strażnicy i służbie bezpieczeństwa została przejęta przez wolnych od służby. W roku 1909 straż miała do dyspozycji następujące pojazdy służbowe: 2 sikawki z napędem parowym, 3 sikawki z silnikiem benzynowym, 2 jezdne drabiny ratownicze, jeden wóz dla ludzi i sprzętu, 1 jezdna sikawka ręczna, 2 przenośne sikawki ręczne i 3 wozy z wodą, na porę zimową sanie.

Dla przekazywania meldunków o pożarze służyło 49 samoczynnych sygnalizatorów. Były one włączone do dwóch, napowietrznych obwodów dla przesyłania sygnałów Morsa i zaopatrzone w urządzenia przekazujące mowę, ale tylko dla straży w celu kontroli i dla komunikacji między miejscami pożaru i strażą. Straż miała wtedy do dyspozycji 361 hydrantów.

Podczas wojny w 1914 r. oddział strażacki z powodu powołania personelu do wojska był tak osłabiony, że stan osobowy wynosił czasowo tylko 8 mężczyzn. Podczas wojny personel pełnił nieprzerwanie służbę przez 72 godzin przy 12 godzinach wolnego. Rok 1918 przyniósł znacznie ułatwienia w służbie. Gdy z wojny wrócili powołani do wojska, wprowadzono służbę przez 24 godziny, przy 24 godzinach wolnego.

W roku 1920 rozpoczęto wprowadzanie do straży samochodów. Zakupiono 1 sikawkę motorową, jeden samochód na sprzęt i jedną sanitarkę. Potem stopniowo park samochodowy powiększył się do dwóch sikawek motorowych, dwóch drabin motorowych, jednego wozu na sprzęt i trzech sanitarek. Stary park pojazdów do zaprzęgów końskich stoi jeszcze do dyspozycji jako rezerwa. Istniejące pomieszczenia są już niewystarczające. W roku 1923 budynek strażnicy został przebudowany według nowoczesnych wzorców. Stan personelu, który w latach 1920 do 1923 wzrósł do 42 głów, został w 1924 r. zmniejszony przez ogólną redukcję do 39 i składa się dzisiaj (1926 r.) z jednego Branddirektor, jednego Brandmeister, sześciu starszych strażaków i trzydziestu jeden strażaków. Pierwszego kwietnia straż świętowała 50-lecie istnienia jako straży zawodowej.

Ludność posiada do dyspozycji 63 przycisków alarmowych do zgłaszania sytuacji alarmowych a straż ma 480 hydrantów dla celów gaśniczych.

Ze strażą organicznie związany jest Miejski Zakład Czyszczenia Ulic i Wywozu Śmieci.

 

 

Sanitarka Elbląskiej Straży Zawodowej, dostarczona w 1926 r. przez firmę F. Komnick, Elbing.

 

***

 

Źródło: Pangritz Kurier

 

OCHOTNICZA STRAŻ POŻARNA ELBING III – PANGRITZ KOLONIE

 

 

 

Oba powyższe zdjęcia zawdzięczamy członkowi naszego Klubu, Ralfowi Weil. Na zdjęciu dolnym widzimy jego dziadka, mistrza krawieckiego Richarda Weil, o którym już informowaliśmy w Kurierze – zmarł w roku 1975. Na zdjęciu górnym rozpoznajemy Richarda Weil (X) przy przemarszu. Jeśli przyjrzeć się dokładnie temu  zimowemu zdjęciu, można poznać, że chodzi tutaj wzniesienie cmentarza Paulus-Friedhof, blisko za Alte Welt.

 

***

 

Ochotnicza Straż Pożarna Kolonii Pangritz

 

Członek naszego Klubu Anneliese Kissenbeck, ur. Goldau, której ojciec był w Ochotniczej Straży Pożarnej i której zawdzięczamy zdjęcie, wymieniła wszystkich strażaków Kolonii Pangritz jakich ma jeszcze w pamięci. Kompletność oczywiście nie zagwarantowana.

 

Metzner Otto, Metzner (syn), Weil Richard, Hein Bruno (wszyscy z Adalbertkirchstr.)

Siebert 2x, Salewski 2x, Werner Otto, Wolf ? (