Schipp, schipp,hurra!

„ENGEL MIT TROMPETE”

Gerhard Jeske 

 

Za zgodą autora przetłumaczyłem dwa rozdziały z książki „Engel mit Trompete”.  Oto pierwszy z nich. W tytule gra słów. „Schipp” należy rozumieć jako „szufla”. Jak się łatwo domyślić, pod postacią chłopaka kryje się autor książki.

 

Schipp, schipp, hurra!

Październik 1944

 

Zasłona do jadalni poruszyła się. W środkową szczelinę wsunęła się biała, okrągława dłoń. Przesunęła materiał na bok. Ukazała się okrągła twarz panny Gall; szybkim spojrzeniem skontrolowała obecnych. Widać była z kontroli zadowolona. Weszła do środka. Pracownicy patrzyli na nią z zaciekawieniem. Czy stało się coś szczególnego? Panna Gall była prawą ręką szefa. Jako bezdzietna panna i baptystka trzymała odpowiedni dystans do personelu. W swoim czarnym ubraniu wyglądała surowo i niedostępnie, tak samo brzmiał jej głos: „Po pracy proszę nie opuszczać sklepu. Pan Michelsen (a więc szef) ma dla nas wszystkich informacje” i schylając się do praktykanta uzupełniła: „Jeśli zobaczy pan robotnika Ewalda, proszę go do mnie przysłać”. Opuściła pomieszczenie, zasłona cofnęła się, zapadła ciężka cisza.

„Co szef może mieć w głowie?” zapytała Lore cichym głosem. Potrząsnęła swoją blond fryzurą, pogrzebała w torebce i wyciągnęła notes. Na kartce z kalendarzem odliczyła dni. „Czy to nie urodziny?” zapytał chłopiec. „Jeśli nie będę uważać, to być może” odpowiedziała. Ironiczny śmiech skwitował jej słowa. Lore popatrzała z dołu na chłopca pocierając ołówkiem nos, zamknęła notes, wstała, klepnęła go ręką w plecy i powiedziała: „Jesteś bardzo naiwny ale to może się niedługo zmienić”. Sprzedawczynie zakończyły śniadanie. Niespokojnie oczekiwano zamknięcia sklepu.

Punktualnie o osiemnastej Margarethe zamknęła drzwi. Załoga ustawiła się przed długimi ladami. Pan Knorr, spedytor, stał po drugiej stronie, obok drzwi do biura. Zza szklanej ściany doszły głośne głosy, stukanie twardych butów po drewnianej podłodze. Pan Knorr energicznie otworzył drzwi i do środka na szeroko rozstawionych nogach wszedł sam szef. Za nim jego korpulentna żona z córką Rosali. Pan Michelsen był nie tylko szefem tej firmy ale jednocześnie wyższym płatnikiem gdańskiego lazaretu. Takim który zarabia na wojnie. Dotychczas nie miał podstaw do uskarżania się. Z jego firmy – papier i artykuły biurowe – płynęły dostawy do wojska i schronisk szkolnych oraz Hitler-Jugend w Prusach Zachodnich. Nie było trudności ze zbytem. Pracownicy musieli być posłuszni. Z powodu stanu wojennego podwyżki były zamrożone. Czegóż więcej mógł oczekiwać małomieszczański, niemiecki kapitalista. Oczywiście był członkiem NSDAP, ponieważ nazistowskiej partii zawdzięczał tą bajeczną koniunkturę.

Brakowało tylko ostatecznego zwycięstwa. Lecz bilans już nie grał. Wbrew oczekiwaniom źli bolszewicy przebili się do granic Prus Wschodnich. Teraz trzeba było podjąć wszelkie wysiłki aby zachować aktualny stan posiadania i dlatego stał w mundurze Wehrmachtu przed swoimi pracownikami i zaczął swoją przemowę. Jak zwykle wykrzyczał: „Heil Hitler”. Odpowiedziano niewyraźnie: „Heiler”. „Od dzisiaj sklep ten został uznany jako ważny dla wojny a wy od natychmiast za zobowiązanych do pracy na rzecz wojska. Nikt z was nie ma prawa bez mojej zgody zmienić miejsca pracy lub zamieszkania”. Jak gdyby chciał trochę osłodzić tą przemowę, dodał: „Za to jesteście zwolnieni z innych obowiązków wojskowych. Udało się to załatwić poprzez zgodę na pracę na koniec tygodnia przy robotach ziemnych”.

Robotnik Ewald przesunął pod policzkiem z prawa na lewo swój tytoń do żucia. „Zgoda”, pomyślał, „to brzmi jak by swoich niewolników użyczył innemu bonzowi. Cóż, porozmawiam o tym z praktykantem, ten nie upadł na głowę”.

Głos szefa stał się tnący: „W niedzielę o ósmej spotykamy się na stacji końcowej Schidlitz. Pan Knorr sporządzi listę i odnotuje obecność a nieusprawiedliwiona nieobecność nie będzie tolerowana. Należy zabrać ze sobą łopaty lub szufle. Kto nie posiada własnej, otrzyma kwit na pobranie. Oczywiście wyżywienie każdy przynosi własne.”

U robotnika Ewalda w głowie powstał rym. „Viel Spaten, viel Ehr’, und in der Kasse klingelt es immer mehr.” (Wiele łopat, wiele honoru a w kasie dźwięczy coraz więcej) Lecz głośno zapytał: “Panie Michelsen, czy na wyżywienie są talony?”.

Szef zdumiał się, wietrzył pułapkę. Podejrzanie głośno odpowiedział: „Dlaczego chce pan otrzymać dodatkowe wyżywienie? W domu też musi pan jeść. Ale żebym nie zapomniał. Każdy ma do wykonania swój obowiązek. Sklep jak zwykle w niedzielę jest otwarty. Moja żona, panna Gall i Rosali będą prowadzić sprzedaż ważnych dla wojny towarów. Heil Hitler!”. Lewym butem uderzył w podłogę, aż stuknęło, obrócił się i opuścił sklep. Załoga zgnębiona wróciła do garderoby.

Robotnik Ewald dał chłopcu znak, palcem wskazał na drzwi. Od kiedy mieszkanie Ewalda zostało przeszukane przez gestapo a chłopiec powiedział mu o takim samym przeszukaniu mieszkania rodziców, zawiązała się między nimi polityczna nić.

Na zewnątrz było już ciemno. Zaciemnienie po zmierzchu wygoniło ludzi z ulic. Przez chwilę przemykali się wzdłuż ściany domu, orientując się według pasów jasnej farby na krawężnikach i słupach latarń.

„Czy zauważyłeś coś szczególnego?” zapytał Ewald. „No cóż, szef przecież dodał, że Rosjanie mogą dojść do Gdańska”. Ewald najpierw wypluł tabakę, zanim odpowiedział. Wytłumaczenie było dość skomplikowane. Nie można było powiedzieć wprost: „Ponieważ Rosjanie mogą dojść do Gdańska, dlatego budowane są rowy przeciwczołgowe”. To było by osłabianie morale. Za taką opinię można było dostać skierowanie do obozu w Stutthof. Tak idiotycznie rozwinęła się sprawiedliwość Rzeszy Niemieckiej. Rowy przeciwczołgowe musiały być budowane, ale dlaczego? Przeciw komu? Tego nie można było powiedzieć.

Ewald zaczął rozmowę z innej strony: „Czy nie zauważyłeś? Szef, towarzysz partyjny, pozdrawia jak zwykle z „Heil Hitler” z podniesioną ręką, ale tylko do połowy. Co myślisz o tym?” Chłopiec wypuścił z gwizdem powietrze przez usta. „Na pewno spieszył się”. Ewald uderzył się w skrzynkę na listę. „Cholera, tutaj można sobie złamać kark” powiedział. „Nie, nie, temu uciekło powietrze. Boi się, a na strach mają pomóc rowy przeciwczołgowe, ale te są psu na budę. Jedyne co nas ratuje, to kapitulacja. Jeśli wojna wkrótce nie zakończy się, nie zostanie tutaj kamień na kamieniu i mówię ci: z Gdańska zrobią kupę gruzów.”

Na Długim Targu czekał tramwaj. Jego awaryjne oświetlenie dawało matowe światło. Chłopiec pobiegł na ostatni peron, lewą ręką chwycił boczny drążek przy drzwiach i nogę wcisnął między inne nogi na stopniu wejściowym. Pasażerowie wisieli w wejściu jak winogrona. Z powodu niskiego napięcia, tramwaj jechał powoli, szarpiąc.

Uzbrojona w łopaty lub szufle, nieprzeliczalna chmara ludzi wędrowała październikową niedzielę na Danziger Hoehe. Na szczęście firma Michelsen dostała pracę na Ziegankenberg, tylko dwadzieścia minut od końcowego przystanku tramwajowego  Schidlitz. Tam, na przystanku na pracowników czekał pan Knorr. Na liście odznaczał przyjeżdżające osoby. Na koniec ukazała się Lore. Wyglądała wyzywająco. Swoje bujne włosy
obwiązała czerwoną opaską na czole. Pod jej brązową kurtką, która stała się już zbyt mała, jej piersi wyciskały na zewnątrz okrągłe pagórki. Jak wiele dziewcząt ubrała ciemno-niebieskie spodnie sportowe. Czarne gumiaki chroniły jej nogi przed wodą. Konsekwencje przeklętej wojny w domu musiały ponosić kobiety. Ale jednego ich impertynenccy mężowie i synowie nie przewidzieli. Inna płeć stawała się z dnia na dzień bardziej samodzielna. Tylko jak zakończyć wojnę, tego kobiety nie wiedziały. Niosły ciężar bez protestu. Chłopcu, a więc naszemu praktykantowi, podobało się zachowanie Lore. Jej naturalny sposób podejścia do ludzi, jej zdecydowanie, imponowało mu. Chciał wziąć jej łopatę i nieść, ale trzymała ją mocno. „To jest dzisiaj moja broń, co miała bym do obrony?” powiedziała. Szli razem. Załogę firmy wyprzedziła grupa jeńców włoskich. Natychmiast w stronę dziewcząt poleciały komplementy. Szczupły, smagłolicy Alpini wysłał całusa na ręce, którą wykonał gest jak gdyby wypuszczał ptaka. Lore żywo pomachała mu ręką.

Na wzgórzu rów przeciwczołgowy przecinał krajobraz jak odrażająca rana. Wkrótce miała ona zacząć ropieć.

Ślizgali się po wilgotnej glinie, niektóre kałuże były już obramowane kryształkami lodu. Zimny wiatr chłodził rozgrzane twarze. Zima na górze meldowała się wcześnie. Wkrótce zimowe przymrozki zmrożą ziemię.

Niedaleko, na grupy czekał kierownik urzędu. W swoim brązowym mundurze wyglądał jak kloc gliny. Kontrolował swoje listy i wysyłał je po lewej krawędzi rowu dalej. „Szukajcie sami swoich numerów” krzyczał za nimi. Na dnie rowu zbierała się ściekająca woda. Ewald szturchnął chłopaka i wskazał mu na partactwo. „Widzisz, robienie rowu bez podparcia faszyną jest bezsensowne. Tutaj harujemy dla tych głupców, bez zapłaty, i to wszystko dla tzw. Wielkich Niemiec, które tak się zawalą jak ten rów”.

Margarethe i chłopak wybiegli do przodu pokazując na pokrytą gliną tabliczkę z numerem. To musiało być ich stanowisko pracy. Chłopak wbił swoją łopatę w gliniasty grunt. „Przerwa na śniadanie!” krzyknął do następnych. Ewald wyciągnął piersiówkę. „No cóż, pozwólmy sobie na jednego. Prost!”. Przekazał flaszkę dalej. Lore przechyliła i zakrztusiła się. Za to pan Knorr pociągnął dobrze. „To własna robota” powiedział Ewald. Szczerząc zęby w uśmiechu schował flaszkę za pazuchą.

Włosi weszli do rowu, mieli wykonywać najgorszą robotę. Rowy przeciwczołgowe wykonywano tarasowo. Tak więc ziemię szuflowano do góry. Firma Michelsen rozpoczęła od splantowania wyrzuconej do góry gliny.

W pół do dziesiątej zrobili przerwę na śniadanie. O jedenastej zaczęły się zbliżać ciemne chmury. Żadna burza, raczej niemiecka szarada.

„Ej, ty mały diable!” rozległ się nagle głos przechodzący mutację. Do chłopaka rzuciło się czterech gdańskich bowków. Było klepanie po plecach i okrzyki typu „pewnie chcesz dorobić się złotego medalu Schip-schip-hurra?”. Leciały inne skandaliczne docinki. Byli to szkolni koledzy naszego chłopaka, z którymi spędził siedem miesięcy, mieszkając w prymitywnym obozie Hitler-Jugend w Prusach Zachodnich, z latryną, wodą ze strumienia, lampką na tran, z czerwoną kaszanką i zupą sago każdego dnia. Surowe życie jeszcze mieli w kościach. Chłopak zauważył szybko, że jego szkolni koledzy nie wykazywali wielkiej ochoty przypodobać się ojczyźnie, nie mówiąc o ginięciu za nią. Niechętnie grzebali w błocie wokół i pletli trzy po trzy. Helmuth pomógł panience przerzucić szuflą żółty kopiec gliny a Lore nie mogła sobie odpuścić małego flirtu. „Kto chce a jeszcze nie ma?” wołała. „Ja” zaryczał Helmuth. Lora zaśmiała się do niego. „To masz moją łopatę, dwoma zrobisz dwa razy więcej.” „Ale ci przypochlebiła”, cieszył się Rudi. Lore podeszła do krawędzi rowu. Włochów traktowała poważniej. Pomachała im. Natychmiast poleciały do niej komplementy. „Si, si, molto bene!” odkrzyknęła. Po drugiej stronie rowu stał młody facet z Arbeitsdienst, który stawał się wściekły. Gniewnie wyzywał Włochów jako „Itakas i pożeraczy makaronu”. Z dołu odkrzyknięto „niemiecki chrząszcz kartoflany”. Wściekły chciał rzucić w dół na głowy bryłę gliny, lecz włączyła się Lore. Jej uśmiech znikł. Opierając ręce na biodrach zapytała go: „Pewnie jesteś zazdrosny, ty dwatsches Labommelkreet, co?”. Urzędasa zatkało, lecz szybko podjął inicjatywę i aby dojść do głosu, zapytał: „Hallo, a co to jest Labommelkreet?”. Na to Lore: „To jest ktoś kto chce lecz nie może!”. Młody facet natychmiast wycofał się. „Tego chciałbym olać!” zawołał za nim Herbert. Ewald uśmiechał się drwiąco, wolno przesunął tabakę z lewa na prawo. Potem wskazał w kierunku miasta. Stamtąd zbliżał się Amtsleiter z NSDAP, brązowy bażant jak ich zwano. Co chwila stawał i komenderował. Chłopcy zebrali się w grupę, wbili łopaty w ziemię a przedramionami oparli  się o ich uchwyty. Tak oczekiwali na wrzask. „A teraz do roboty!’ zaryczał do nich bonzo. Stanął przed nimi i zaczął: „Gauleiter Förster będzie zaraz na kontroli.” Ale nic nie wskórał. „Tu jest jeszcze jedna wolna łopata!” krzyknął do niego Kurt. Brązowemu odebrało mowę. W końcu krzyknął: „Dalej do roboty!”. Chłopcy nie poruszyli się. Brązowy podszedł do praktykanta , podniósł ramię i chciał go uderzyć. Chłopcy podnieśli łopaty, jak dzidami grożąc nazistowskiemu funkcjonariuszowi. Ten cofnął się: „No, jeszcze porozmawiamy!”. Szybciej niż przyszedł cofnął się do krawędzi rowu i balansując na desce przeszedł na drugą stronę. Wściekając się, myśląc o zemście szedł naprzeciw gauleiterowi. Ten był już na odległość głosu.

Gauleiter Albert Forster, bawarczyk, zwany krótko „Braune Depp”, prowadził kolumnę prominentnych nazistowskich dowódców. Oficer sztabowy wyjaśniał wymachując szeroko rękami przebieg rowu przeciwpancernego. Aby operatorzy kroniki filmowej mogli wykonywać swoje zdjęcia propagandowe, gauleiter co chwila zatrzymywał się.

Obok drewnianej kładki stał stary robotnik, ze skrzyżowanymi na łopacie rękami, patrzał spokojnie na zbliżającą się sforę. Tego starego odkrył gauleiter, natychmiast chciał urządzić pokazówkę. Ruszył do robotnika. Zespół kamerzystów zabudował kamerę, pod jego gębę podstawiono mikrofon i gauleiter natychmiast zaczął: „Dzisiaj ludność ma za zadanie przemienić Gdańsk w twierdzę nie do zdobycia. Czy młody, czy stary, każdy daje tutaj z całych sił wszystko, tak jak i ten posiwiały dziadek”. Forster chciał podejść aby uścisnąć dłoń staremu. Kamera wychyliła się, mikrofon stał już przed siwą brodą robotnika. Wtedy ten głośno powiedział: „Co to znaczy dać „wszystko”! U was jeśli głowy nie położy się poniżej ramienia, nie można iść na emeryturę.”

Wokół zapadła cisza. Szybko usunięto mikrofon. Gauleiter Forster stał jak kamień. Czy przypominał sobie swoje socjalne obietnice, jakie dawał gdańszczanom? Wszystko to stało się w międzyczasie makulaturą. Z tyłu rozległ się przeszywający gwizd. Wiele łopat w rękach mężczyzn nie dawało poczucia bezpieczeństwa. Forster niepewnie obrócił się, bez słowa odmaszerował z bankrutami gdańskiej historii. Tylko jeden, młody towarzysz partyjny,  nie poszedł z nimi. Z tajnym zadaniem pośpieszył na dół, do miasta.

Ludzie przygnębieni zaczęli wybierać glinę. Stary wiedział, że naziści nie mają zrozumienia i są  mściwi, dlatego chwycił swoją torbę śniadaniową i przez drewnianą kładkę przeszedł na drugą stronę. Do chłopca powiedział cicho: „Także was mają na celowniku; wyjdę pierwszy a wy za mną, będzie wyglądać jak byśmy grupowo zmieniali miejsce pracy”. Bowki natychmiast zarzucili na plecy tornistry, odbili glinę z łopat i odeszli. Robotnik Ewald i Lore dołączyli do nich. Obaj robotnicy szli z przodu.  Widać było, że pracują na tej samej częstotliwości fali. Przed serpentyną, prowadzącą w dół do miasta zatrzymali się. „Nie idźcie na przystanek końcowy” powiedział robotnik, „tam może na was czatować patrol HJ”. Chłopcy skręcili w prawo. W terenie rozdzielili się i stracili z oczu. Większości z nich chłopak nie miał już więcej zobaczyć. Powyżej Schidlitz, Lore i chłopak potykając się, zsunęli się  ze wzgórza w dół. Zniknęli w gęstych krzakach. Gdzieś poniżej Schidlitz wsiedli do tramwaju…

 

***