Perła Mierzei

 

<br />

 Artykuł z Pangritz – Kurier 

Dokładnie tak samo jak przy każdym wyjeździe do starej ojczyzny na pewno pojadę do Krynicy Morskiej, najchętniej oczywiście statkiem, bo dymiących parowców jakie znamy niestety już nie ma, każdego lata gdy piszę artykuł dla Kuriera, automatycznie w głowie mam hasło – Kahlberg.

Czytelnicy, którzy czytają Kurier już wiele lat, powiedzą: wkrótce już mu nic nie wpadnie do głowy na ten temat. Wielka pomyłka! Każdy nowy obraz, każda nowa kartka do moich zbiorów, ale i każda rozmowa lub wymiana listów z fanami Krynicy przywołuje młodzieńcze wspomnienia o tym „wakacyjnym raju między morzami”, o tej oazie spokoju, która nas fascynowała.

Tutaj zapominało się o całym ferworze życia, a po 1939 nawet o wydarzeniach wojennych, ponieważ tam zawsze panował „czysty spokój”.

Gdy dzisiaj stoję w Krynicy i zamykam oczy zapadając we wspomnienia, widzę przed moimi oczami jak było wcześniej a obrazy ostatnich 25 lat (1972-1997) bledną.

Widzę na molu bryczkę z wychudzonym koniem. Pan Petermann, chyba tak nazywał się woźnica, siedział na bryczce z boku, machając opuszczonymi nogami w oczekiwaniu na nowych gości lub ich bagaż, który rozwoził do poszczególnych pensjonatów, hoteli lub prywatnych kwater. „Möwe” była oddalona od mola tylko kilka minut, koń i woźnica stali gotowi aby zarobić kilka fenigów. Był to jedyny pojazd w całym kąpielisku, ponieważ jazda samochodem przez kąpielisko była zabroniona, za wyjątkiem samochodów dostawczych teatru miejskiego i marynarki wojennej, która miała w pobliżu latarni stację radiową i namiernikową. Poza tym musiały one korzystać z tzw Mittelweg, która istnieje jeszcze dzisiaj w starym stanie. Dzisiaj wszystkie inne ulice Krynicy zajmuje śmierdząca lawina blachy, co zabrało miejscowości spokój i zapach lasu.

We wspomnieniach wędruję z mola na ulicę Bellevue, przez kilka lat pod nazwą Adolf-Hitler, nasze miejsce łazikowania, pani Ella Carstenn, znana wszystkim elblążanom nauczycielka, siedzi na werandzie pensjonatu „Wrangel” i cieszy się, gdy jest pozdrawiana przez przechodzących byłych uczniów, z którymi chętnie nawiązuje rozmowę aby dowiedzieć się co wyrosło z byłych urwisów. Mój ojciec też należał do tej grupy. Maszeruję dalej w kierunku ogrodu Kurgarten, gdzie właśnie gra Pelzsche Kapelle. Czysty taras z różanym ogrodem był punktem spotkań na popołudniowej kawie, ponieważ przedpołudnie należało, jakże by inaczej, do życia na plaży. Gdy morze poruszył sztorm lub nagle zmienił się kierunek wiatru, udawały się zbiory bursztynu, szczególnie wcześnie rano, zanim plaże zaludnili goście.

Dla nas dzieci magnesem były oczywiście stragany z wyposażeniem kąpielowym, zabawkami na plażę i wielkim wyborem najpiękniejszych widokówek. Nigdy nie sądziłem, że za te widokówki, które wówczas zaliczały się do towarów za feniga, 60 lat później trzeba będzie zapłacić horrendalne sumy aby zdobyć je do moich zbiorów. Dzisiaj człowiek jest szczęśliwy, gdy na giełdzie staroci lub handlarzy je dopadnie. Jak czasy się zmieniają.

 

 

Gdy oglądam pokazaną tutaj widokówkę, słyszę od razu odwieczny szum Bałtyku a mój nos owiewa wspaniały zapach sosen. Niestety na kartce brak informacji o pokazanej drodze, przypuszczam jednak, że chodzi tutaj o Höhenweg lub jego odgałęzienie Mohnenweg. Trzecią z tej serii była bezpośrednia droga od Zedlermole, obok Kurgarten prosto na plażę. Wszystkie trzy drogi istnieją jeszcze dziś z małymi zmianami.

Poprzednia kartka posiada znaczek z Hindenburgiem, za 6 fenigów i została wysłana 22. maja 1938 przez świeżo poślubioną parę z Elbląga do rodziny w Lipsku. Nazwisko nadawcy jest niestety z powodu stempla nieczytelne. Wyłącznie ulica, była to Wallstr. 3. W lipcu planowano przeprowadzkę na Damaschke Str. w sierpniu do nowego domu, którego adres nie został podany.

Dla elblążan celem podróży poślubnej nie zawsze musiała więc być Wenecja! Zgodnie z hasłem: Dlaczego wybierać się daleko, bałtyckie kąpielisko jest tak blisko!

 

 

 

Powyższa widokówka „Willi Martha” nie została wysłana pocztą, brak jest więc dat i pisma. Sądząc z ubrań mieszkańców musiała być wykonana około roku 1914. (Photo Centrale Kube).

Przed wojną najczęściej mieszkaliśmy na prywatnej kwaterze u Modersiztzki w Liep lub domu rybackim nad Zalewem, od strony mola w kierunku Kamel. Nazwiska rodziny niestety już nie pamiętam. Na prywatnej kwaterze istniała wygodna możliwość gotowania, co znacznie obniżało koszty urlopu. Dopiero podczas wojny, gdy najczęściej mieszkaliśmy razem z ciotkami i kuzynami, ojcowie byli w Wehrmachcie lub na morzu, mieszkaliśmy w zarządzie kurortu lub w Willi Gertrud. Ta ostatnia znajdowała się zaraz za Berdau lub Heß, w kierunku żandarmerii. Tutaj również mogliśmy sami gotować. My dzieci musieliśmy szukać w lesie chrustu, najtańszego paliwa do pieca. Ponieważ podczas wojny wyżywienie dla gości w lokalach było względnie tanie, często obiady jedliśmy u Berdaus w Zameczku Leśnym lub u Außem (Eichelbaum). Za kilka marek można było otrzymać dania rybne dowolnego rodzaju lub znakomite duszone kurki, artykułów spożywczych w sklepach jednak było coraz mniej, ewentualnie trzeba było długo czekać przed dostawą. Zaczęło brakować nawet ryb, które przede wszystkim były dostarczane do lokali lub oddawane dla Wehrmachtu a na wolnym rynku było ich niewiele.

Goście z kartą kuracjusza mieli pierwszeństwo w obsłudze w lokalach, gdzie na obiad trzeba było zameldować się wcześniej, wycieczkowicze z miasta mogli otrzymać posiłek tylko w razie możliwości. Tak surowe były zwyczaje.

Wyjątek w zaopatrzeniu w ryby (prywatnym) był tylko wtedy gdy ojciec zjawiał się na urlop (niestety zbyt rzadko). Ponieważ z marynarki i związku marynarzy dobrze znał kilku rybaków, udawało mu się coś załatwić. Jeden z kolegów z wojska mojego ojca, z Pilawy z okresu 1939 – później rybaków zwykle zwalniano ze służby wojskowej – mieszkał w Vogelsang, za Pröbbenau, a więc jeszcze na obszarze Wolnego Miasta Gdańska. Maszerowałem tam z ojcem aby odebrać kilka wędzonych węgorzy. Tego wakacyjnego dnia nigdy nie zapomnę. Gdy przybyliśmy do Vogelsang, oczywiście zostaliśmy zaproszeni na obiad, pewnie wtedy miałem bardzo zdziwione oczy z powodu bogatej oferty. Wtedy właśnie ryby zaliczyły się do moich ulubionych dań. Ponieważ wóz pocztowy, który kursował jeszcze w czasie wojny między Stutthofem i Krynicą był oczywiście pełny, w drogę do domu wybraliśmy się pieszo. Aby ułatwić transport – w Krynicy czekały niecierpliwie trzy rodziny – „węgorzyki” zostały po prostu przybite do deski, zawinięte w pergamin i zarzucone na plecy jak karabin. Pomimo wielkiego upału, z pieśnią wędrowców na ustach szliśmy do Krynicy, gdzie zostaliśmy radośnie odebrani przez matkę.

Nawet w 1944 roku, niewiele odczuwało się tutaj wojnę, pomijając trudności zaopatrzeniowe, za wyjątkiem dnia, gdy wczasowicze uciekli w wydmy z powodu nisko lecącego samolotu. Alarm przeciwlotniczy zignorowano i wszyscy pozostali na plaży.

Ale nie tylko dla wczasowiczów i tzw. stałych gości Krynica była upragnionym kąpieliskiem, jako jedyne pozbawione samochodów, ale i dla jednodniowych gości, którzy jak komary z Zalewu zaludniali Mierzeję a szczególnie plaże. Sam „Preussen” jeśli był pełny wypluwał 1200 ludzi. Jeśli do tego jeszcze do dwóch moli przybiły dwa, trzy statki z Elbląga i Tolkmicka a nawet z Królewca to każdy pędził z pokładu aby zdobyć miejsce w lokalu z ocienionym ogródkiem, blisko plaży.

Ponieważ dla wielu elblążan, szczególnie przed 1933 rokiem, jedzenie w lokalu było zbyt drogie, ale nie chciano rezygnować z wycieczki do Krynicy, bo podróż parowcem kosztowała tylko parę fenigów, dzienne wyżywienie zabierano z domu. Klopsiki upiekła mama i także „Krimnod”, jak u nas nazywano cielęcinę z rożna i oczywiście kanapki. Ale ponieważ szczególnie starsi nie chcieli rezygnować z gorącego napoju na śniadanie, wynaleziono tanie lokale samoobsługowe, według modelu berlińskiego: „Der alte Brauch’ wird nicht gebrochen, hier könn’ Familien Kaffe kochen !” (stary zwyczaj zachowany, rodziny mogą tutaj ugotować kawę).

W Krynicy powiedzenie to w zmienionej formie natychmiast połączono ze znanym lokalem „Leśny Zameczek” Ferdinanda Berdau. Wisiał tutaj szyld „Rodziny mogą tutaj zaparzyć kawę”. W ogrodzie ustawiono długie szeregi ław i stołów a w małej dobudówce, za niewielką opłatą jako zastaw za naczynie, można było otrzymać gorącą wodę. Emaliowane kanki na kawę, ustawiono do góry nogami przy ścianie na drewnianych kołkach, jak piszczałki organów. Mężczyźni pewnie chętniej wysączyliby szklankę „Englisch Brunner”,  lecz rano z przyjemnością lub bez, musieli zadowolić się filiżanką Rockels, ponieważ była tańsza. Mielona kawa musiała oczywiście być zabrana z Elbląga ale w przypadkach awaryjnych można było kupić w sklepie Berdau lub u Heßa.

Po krótkiej przerwie na drugie śniadanie, z dziećmi i całym dobytkiem wybierano się na plażę. Większość gości miała ze sobą szuflę, która była podstawowym wyposażeniem prawie każdego odwiedzającego Krynicę. Zwyczaj budowania grajdołów, tak popularny za naszych czasów, nie jest już kontynuowany. Nie ma już nawet wypożyczalni koszy.

Raz w sezonie odbywał się nawet konkurs na najładniejszy „grajdół”, pracowano więc już dzień wcześniej , każdy chciał mieć najładniejszy, ostatecznie do wygrania były nagrody. Obok grajdołu zwykle z piasku rzeźbiono figury, co pozwalało uwolnić swoje artystyczne weny. Dzieci również znajdowały przy tym zatrudnienie, musiały zbierać muszle, szyszki, gałązki, z których układano mozaiki, herby. Im głębszy był grajdół, tym lepszą osłonę dawał przed wiatrem. Dzisiaj do tego służą tylko składane osłony, na plażach i nie tylko w Krynicy brakuje romantyzmu.

Często spóźniano się na ostatni parowiec i trzeba było szybko szukać kwatery. 15 minut przed odjazdem parowca słychać było donośny gwizd, niektórzy mogli więc zaliczyć końcowy sprint na molo.

Kto pozbył się swoich zapasów, a morskie powietrze zaostrza apetyt, szybko kupował u piekarza Stobbe (blisko Zedlermole) jedną wielką bułkę i wędzoną flądrę (cena pomiędzy 5 i 15 fenigów, zależnie od wielkości).

Następnie nadchodziła pora na pożegnanie, oddanie cum przed rejsem do domu. Jeśli kilka rodzin było razem, panowie szybko zbierali się na partię skata a panie najczęściej zabierały się za robienie na drutach, przy czym oczywiście plotkowano. Najpóźniej przy „królestwie niebieskim” jak nazywano brzeg naprzeciwko Schichau szukano swojego sprzętu plażowego i statek na krótko przed dobiciem przechylał się lewą burtę, stronę do wysiadania, gdzie zawsze był tłok, panujący zresztą do dzisiaj i ulice Starego Miasta wypełniały się opalonymi „Kryniczanami”.

Ostatnie grosze szybko wymieniałem na statku na szklankę wody z sokiem, ponieważ zawsze dysponowałem 1-2 fenigami. Dla kanarka dziadka załatwiałem dużą torbę drobnego, białego piasku.

Wróćmy jeszcze do stałych gości. Nawet przy złej pogodzie my dzieci mieliśmy zawsze zajęcie, to znaczy sami wiedzieliśmy co robić, nudy nigdy nie było. Można było zbierać w Kaddig-Schweiz, w Liep jagody i kurki zwane również „żółtkami”. Lubiliśmy spacery do Wielbłąda lub nawet do wędrującej wydmy w Narmeln. Przy takich wędrówkach, które najczęściej odbywałem ze swoim przyjacielem, często spotykaliśmy pisarza Paul-Eugen Sieg, który Krynicę uwiecznił w swojej utopijnej powieści „Detatom”. Jedynym niebezpieczeństwem , czyhającym w lasach i słonecznych, piaszczystych drogach, były na ograniczonych obszarach Mierzei wędrowne gąsienice. Ich suche uwłosienie powodowało na ludzkim ciele brzydką
wysypkę, co było wyjątkowe w całej Europie.  Mimo tego do 1945 roku mieliśmy zadbany las, który dzisiaj jest kompletnie zdziczały i częściowo zarośnięty drzewami liściastymi. Także wydmy, o które troskliwie dbaliśmy z promenadą długą na prawie 4 kilometry, są dzisiaj nie do rozpoznania.

Czy wiecie drodzy czytelnicy, że w pobliżu starej latarni, która została zastąpiona przez nową, blisko miejsca starej, był rezerwat dla pszczelich rojów? Wielu bartników z Elbląga i okolic, w określonych porach przywoziło tutaj swoje pszczele rodziny aby później zebrać ciemny, mocny świerkowy miód.

Nehrungsstraße, która biegła ze Stutthofu przez Pröbernau, bliżej Zalewu i przechodziła przez środek Krynicy, na północny-wschód od Krynicy prowadziła w kierunku Pilawy prawie wzdłuż wydmy. Na niej znajdowało się drzewo ze szczególnymi rozgałęzieniami. Na jednym z moich uratowanych zdjęć z tego czasu (około roku 1940/41) widzimy mojego przyjaciela Manfreda Weihrauch (Königsberger Str. 107 w Elblągu).

  

 

Do następnej wycieczki!

 

Hans Preuß

 

 

*** 

Tekst i zdjęcia z Pangritz – Kurier

 

 

Hotelik „Erholung”. Właściciel Gustav Hess, zaraz za Berdau, na przeciwko placów tenisowych. Kartka ta, nabyta niedawno, pokazuje Pana Hessa, prawdopodobnie z żoną, przed jego sklepem w roku 1034. Na podwórku były jeszcze małe altany na dwie osoby każda, do wynajęcia na nocleg. Drugi interes, pewnie starszy znajdował się na przeciwko restauracji „Wrangel” na Bellevuestraße. Także noclegownia na elbląskiej Wilhelmstr. jeden z dwóch pozostałych domów, należał do Pana Hess.

 

 

To zdjęcie na krynickiej plaży (w oryginale naklejone na tekturę) jest jednym z najstarszych w moich zbiorach. Na szczęście datę napisano kredą na burcie rybackiej łodzi. Było to 16. czerwca 1896, a więc dokładnie przed 101 laty. Należy zwrócić uwagę na kapelusze pań i panów. Z taką załogą na pewno nie można było wyruszyć na morze, dzisiaj powiedziano by „łódka jest pełna!”. Dokładnie są na niej 23 osoby! Jest tutaj nawet fotograf, który został ujęty przez kolegę i jako jedyny nosi na głowię „krajzegę”.

 

 

Zdjęcie schroniska młodzieżowego w Krynicy, tzw. „Adolfheim” udostępnił nam nasz krajan Kurt Schadwill. Zostało ono wysłane przez rodzinę Fährmann w dniu 30.11.1933 do Pana Ernsta Siegfrieda Reichmanna w Marienwerder. Ponieważ w książce meldunkowej z roku 1934 znalazłem tylko rodzinę Fährmann, jest to na pewno nasz gimnastyk z ETV (ETG) Willy Fahrmann z Fritz-Reuter Str. Może ktoś może to redakcji potwierdzić.

 

 

Pomiędzy oboma zdjęciami „Leśnego Zameczku” Ferdinanda Berdau jest odstęp 25 lat. Na widokówce powyżej (ostemplowana 1912) z wydawnictwa Paul Wedekind / Elbing brakuje jeszcze drzew przed sklepem, obok werandy. W wyższym oknie piętrowej zabudowy werandy ukazuje się właściciel, Pan Ferdinand Berdau z żoną, pochodzący z Königsberga. Przy lewej krawędzi obrazu brakuje jeszcze pensjonatu „Erholung”, właściciel Hess. Jest jeszcze starszy widok własności Berdau, lecz nie nadaje się do druku. Na nim brakuje całej zabudowy werandy, na przełomie wieku po prawej stronie była tylko wąska, otwarta weranda. Po prawej stronie, zaraz za werandą stał mały domek szewca, którego można było ogladać przy pracy. Dzisiaj na tym miejscu stoi tylko kilka sklepów, bank i stoisko z lodami, dokładnie jak terenie byłych boisk tenisowych.

 

 

 

Hans Preuß

 

***

 

 

Zdjęcia z Pangritz – Kurier

 

 

Molo „Zedlermole” oraz parowiec „Preussen” – zwany gwarowo „Flądrą”, z racji swojego kształtu -wyładowujący gości. A mógł ich zabrać około 1200. Zdjęcie z lat dwudziestych.

 

 

Restauracja mleczarni Schroeter, w pobliżu Aktienmole. Dom bez werandy jeszcze stoi. W tle można rozpoznać Zarząd Kurortu, niestety rzadko fotografowany. Zdjęcie z lat trzydziestych.

 

 

Promenada przy plaży, na północ od „Strandhalle” i „Kaltbad”. Sądząc z mody kapeluszy zdjęcie z roku 1925. Należy zwrócić uwagę na zwinięty parasol z uchwytem, u damy na lewo. Kopie widokówek zawdzięczamy Panu Heinzowi Wosmann.  

*** 

WIOSENNY ARTYKUŁ O KRYNICY

 

„A cóż to”, spytają Czytelnicy, „czy sezon kąpielowy w nowym roku zaczyna się tak wcześnie?”. Nie ma strachu, jeszcze zdążycie rozpocząć sezon na Mierzei.

Tylko przy starych zdjęciach, od stycznia do grudnia trwa sezon „na wspomnienia” z tej wcześniejszej oazy spokoju,. Przed 1945 r. na Mierzeję w zimie nie było łatwo się dostać bo Zalew był zamarznięty. Szczególnie ciężki czas dla mieszkańców Krynicy, którzy na wczasowiczach zarabiali na swoją kromkę chleba.

Zimą do Krynicy na łyżwach albo bojerach przybywali nieliczni goście, jak wiem z opowiadań swojego dziadka, chociaż na tzw. „Holendrach”, szczególny rodzaj łyżew, moi przodkowie uzbrojeni w kijki albo kawałki płótna żaglowego, ważyli się jeździć po zamarzniętym Zalewie. Restauracje jak „Waldschlösschen” Berdau’a były ulubionymi miejscami odpoczynku, gdzie można było się rozgrzać gorącymi napojami wszelkiego rodzaju.

Zdarzali się zahartowani, którzy brali krótką kąpiel w lodowatej wodzie, jak to robił nasz rodak Helmut Naroska po 1945 r. w Stralsundzie. Mi osobiście wystarczyła niezamierzona kąpiel w Bałtyku w 1943 r., gdy podczas żeglowania we fiordzie flensburskim wylądowałem w „Bachu”, co miało jednak dobrą stronę, ponieważ dla zapobiegnięcia przeziębieniu mój bosman nalał mi mój pierwszy w życiu „steifen Grog”. Tego lekarstwa trzymam się do dzisiaj!

W razie mgły aby trafić do Krynicy potrzebny był kompas albo znający okolicę towarzysz, inaczej można było wylądować w nieznanym terenie. Lód
na Zalewie często był bardzo gruby i dopiero późną wiosną mógł być łamany dla żeglugi. Gdy na przełomie tysiącleci byłem w ojczyźnie w kwietniu na Wielkanoc, pokrywa lodowa ciągle jeszcze liczyła 68 cm i na Mierzeję można było dojechać samochodem.

 

Latem 2011 Willa Brandt przy Höhenweg, naprzeciwko domu „Centa” znowu otrzymała „wieżyczkę z pokoikiem widokowym” jak widać na dwóch zdjęciach, które zrobił dla nas Jerzy Wojewski.

 

 

 

 

Ta widokówka hali plażowej w Krynicy została wysłana w 1913 r. do Elbląga do pani Anny Tausendfreund, Neuegutstr. 29. Ówczesną jednodniową wycieczkę można dzisiaj porównać z dzisiejszym wylotem na Majorkę. Tak więc do swoich przyjaciół wysyłano kartkę na dowód, że było się nad Bałtykiem. Mieze, która pisała do swojej przyjaciółki była w Elblągu szybciej niż pozdrowienia na kartce!

Moda plażowa w Krynicy a.d. 1921

 

To zdjęcie przysłała członkini naszego klubu Christel Labes. Po środku (w czarnym kostiumie) jej matka Erna Passenheim, z d. Holst, zamieszkała wtedy
Rodelandsweg 136. Na kartce niżej pięciu panów, „pijanych morzem”. Fotograf wyczarował do tego molo, jakiego nigdzie nie było! Artystyczna wolność ówczesnych czasów.

 

 

 

Powyższą widokówkę „Kaiserhof” wzięliśmy z fachowego czasopisma Związku Inżynierów Niemieckich z roku 1910, z artykułem dr E. Luhmann’a, który lekką konstrukcję dachu na krynickim hotelu, berlińskim gimnazjum i innych budynkach przedstawia jako przykład sukcesu technologii zwanej „Ruberoid”.

Kartka musi być jednym z pierwszych zdjęć (przełom wieku), ponieważ na drugiej widokówce, wydawnictwa „Paul Wedekind, Elbing” z roku 1906, weranda na parterze jest już oszklona a na piętrach pierwszym i drugim balkony mają ścianki działowe. Tutaj szczególnie dobrze widać nowy dach (kartka ze zbiorów Preuss’a). Dokładnego roku budowy Kaiserhof nie udało się ustalić.

W ciągu ponad 100 lat istnienia przeżył wiele zmian. Na widokówce ze stemplem z roku 1920, gdzie przed werandą stoją już małe drzewa, widać całkowicie inny dach, wydaje się, że z łupków w kształcie kwadratów. Czy tak zachwalany „Ruberoid” nie sprawdził się, z braku żyjących świadków nie możemy stwierdzić.

 

 

Ale wracając do wychwalanego w 1910 roku dachu!

Na pewno wielu naszych starszych czytelników przypomina sobie stare smołowane dachy na barakach, stodołach ale i na domach mieszkalnych, z których przy silnym słońcu zwisały długie sople smoły i często ku utrapieniu mieszkańców zatykały rynny i na koniec spadały na ubrania. Aby temu położyć koniec, wynaleziono „Ruberoid”. Dachy z papą poza tym często musiały być na nowo smołowane, ponieważ z powodu warunków atmosferycznych stawały się nieszczelne. Smoła węglowa jest mieszaniną rozmaitych ciał o różnych temperaturach wrzenia i topnienia. Wielu producentów papy dachowej próbowało ją wyprodukować możliwie tanio, na czym cierpiała jakość.

Ruberoid jest podobnym do skóry materiałem do pokrywania dachów, giętkim i suchym, opartym na tekturze wojłokowej przesyconej specjalną kompozycją. Dla laika pełny spis wszystkich składników materiału byłby nie interesujący, dlatego kończę przedstawianie Ruberoidu. Kto chciałby mieć cały artykuł z roku 1910, może otrzymać z redakcji, za 2 EUR na znaczek i opakowanie.

Ale wracając do do naszego „Kaiserhof” w Krynicy, którego wieżyczki przed budową latarni służyły dla sygnałów dla żeglugi. Hotel przetrwał wojnę z małymi uszkodzeniami i po 1945 roku służył jako dom wczasowy pod nazwą „Baltic”. Potem z powodu długoletniego nieużywania był zagrożonym zawaleniem i na przełomie wieku został wyburzony do fundamentów i zbudowany na nowo. Z powodu odstępstw od dokumentacji nie został odebrany. Dopiero w ostatnich latach został przekazany zgodnie ze swoim przeznaczeniem.

 

 

Ta niestety nie wysłana widokówka wydawnictwa Verlag I, Wollstein, Berlin NO 43, która po porównaniu z widokami z tego czasu, musi pochodzić z początku lat 20-tych, przedstawia wyraźnie nowe łupkowe pokrycie dachowe, jak wyjaśniono wcześniej. Porównując z kartką z roku 1906 widać zmiany w ogrodzie. Stoją drzewka, które w roku 1906 były jeszcze przymocowane do słupków, dla uniknięcia złamania. Na kartce wyżej, najstarszej, ogródka jeszcze nie ma.

 

Hans Preuss

 

 

W dzisiejszym wydaniu Kuriera piszemy o Krynicy a szczególnie o „wieżyczkach widokowych” hotelu i willi prywatnych, jak „Willa Brandt” i „Kaiserhof”, jak wyglądały 100 lat temu, gdy drzewa były niższe i był zapewniony piękny widok. Oprócz wymienionych wyżej budowli, jak pamiętam w naszych czasach naprzeciwko „Willi Brandt” i „Willi Schichau”, po zachodniej stronie ogrodu kurortu był „Haus Centa”.

Najlepszy widok na Zalew i morze był oczywiście z latarni i wieży widokowej na „Kammelrücken”, na północny-wschód od latarni.

Przy mojej pierwszej powojennej wizycie, w roku 1972 kupiłem powyższą widokówkę, domu wczasowego FWP „1 Maj”, dzisiaj „Rena”, byłego Dünenhaus, na którym również widzimy wieżyczkę. Może ktoś z czytelników wie, czy była ona przed już przed wojną czy powstała później? Będę wdzięczny za informację.

 

 

Dünenhaus” z czasów przed 1945 r. Przetrwał wojnę i znajduje się równolegle do Hoehenweg, stroną podwórzową do „Willa Caecilie”. Kiedy otwarte jeszcze tutaj werandy zostały oszklone, nie da się określić, tak jak i powstanie wieżyczki widocznej na powojennej kartce.

 

Hans Preuss