Ostatnie dni 1945 Cz.I

Co też mogli myśleć nasi rodzice i mieszkańcy Elbląga, gdy w 1943 miasto nasze wypełniło się żołnierzami. Już zimą 1939/40 żołnierze zostali zakwaterowani w Bürger-Ressource przy Friedrich-Wilhelm-Platz (patrz strona Stowarzyszenia). Moi dziadkowie mieli mieszkanie służbowe w domu gminnym Kościoła Św. Pawła, na ulicy Adalbertkichstr, na pierwszym piętrze. Na paterze była duża sala gminna, w której zakwaterowano 10 żołnierzy. Dla nas chłopców, miałem 8 lat, było to oczywiście wydarzenie. Jedzenie z blaszanych menażek, no i przede wszystkim wojskowy chleb. Rzucaliśmy się na to jak gdyby w domu nie było nic do jedzenia. A w tym czasie mieliśmy jeszcze wszystko.

 

Z domu wychodziliśmy, gdy żołnierze ćwiczyli wokół stawu Katzenteich. Leżeliśmy wtedy za żołnierzami z kijami, udającymi broń. Naturalnie z gałązkami przymocowanymi paskiem do głowy, zamaskowani jak nasi żołnierze, krzyczeliśmy głośno: „peng-peng”. Żołnierze oczywiście nie byli z tego zadowoleni, bo grupa przeciwna natychmiast wiedziała jakie jest ich położenie.

No i drewniane końcówki ślepych nabojów, pożądany obiekt do wymiany, prawie tak cenny jak odłamek granatu. W czasie nocnych nalotów wrogich samolotów i ich przelotów, nasza artyleria przeciwlotnicza wystrzeliwała niezliczone pociski a my rano zbieraliśmy ich odłamki, które wymienialiśmy w szkole pod ławką. Tak, dla nas chłopców to był piękny i ciekawy czas.

Jak widzieli to jednak dorośli, którzy przeżyli już wojnę i biedę? Kupiono wyjątkowo mocne płótna i uszyto z nich plecaki, po jednym dla każdego członka rodziny, dopasowany wielkością. Papiery, książeczki oszczędnościowe, biżuteria i pieniądze zostały zaszyte w podszewki płaszczy. Dziadek w ogrodzie zbudował solidny bunkier z piecem i wypełnioną spiżarką, z mojego punktu widzenia niezwykle interesujący zamek, do którego najchętniej natychmiast bym się przeniósł. Plecaki wypełnione najpotrzebniejszymi rzeczami i ciepła odzież do ucieczki stały w wejściu do mieszkania.

Nocne naloty stawały się coraz częstsze, ledwo udało się usnąć a już budziły syreny; ubranie się, plecak na plecy i trzymając mamę za rękę po schodach na dół, przez podwórko do zbawczego bunkra.

Najważniejsza reguła zachowania się wg naszej mamy brzmiała: nigdy nie puszczać matczynej ręki, trzymać się blisko mamy, zawsze uważać na małą siostrę i robić to co mama, na przykład paść na ziemię. Do tego momentu, to wszystko dla nas łobuziaków nie było przerażające i następnego dnia odbywały się ożywione dyskusje, kto więcej widział na niebie  reflektorów przeciwlotniczych lub nawet spadochrony z flarami (oznaczającymi miejsca zrzutu bomb – przy nalocie na stocznię Schichau, we wschodnim narożu Zalewu) lub, że dziadek Waldemara K. przy zbyt późno ogłoszonym alarmie, gdy artyleria już rozpoczęła strzelanie, ze strachu narobił w spodnie; nam to nie mogło się oczywiście zdarzyć, czuliśmy się silni i pewni, to była nasza pierwsza wojna. W szkole wyjaśniono nam jak silne są Niemcy i jak słabi nasi wrogowie.

Na początku stycznia staliśmy się jednak mniej głośni. Nocą żołnierze z domu gminnego zostali wysłani na front. Szkoła zawiesiła zajęcia i matka nie wypuszczała nas więcej na ulicę. Kilka mieszkań i domów zostało już opuszczonych, mieszkańcy udali się rzekomo w odwiedziny do krewnych w Rzeszy. Dziadek wykopał w ogrodzie, za stajnią duży rów. Po zawinięciu w papier woskowany zostały w nim ułożone jako pierwsza warstwa naczynia, srebrna zastawa, dywany i inne wartościowe rzeczy. Następnie gruba warstwa ziemi i dalej owinięte, własnej produkcji weki i inne artykuły spożywcze oraz mniej wartościowe rzeczy. Na koniec rów zasypano. Dziadek był zdania, że gdy ktoś zacznie kopać znajdzie żywność i kilka drobnostek i pewnie nie odkryje naszych cennych rzeczy. Czy miał rację nie wiem, z naszej rodziny nikt więcej nie kopał.

Następnie sytuacja stała się rzeczywiście poważna. 23 stycznia 1945 dziadek przyszedł z miasta i mówił o niekończących się kolumnach uciekinierów ze wschodu. Z policjantami kolonii Pangritz, wachtmajstrem Herbstem z ulicy Benkenstr, i kilkoma innymi postanowili, że następnego ranka, jeszcze po ciemku uciekniemy przez rzekę Elbląg do Jungfer. Tego dnia osiem rosyjskich czołgów wjechało niezauważonych do Elbląga i od koszar Weingrundforst zaczęło strzelać. Kilka czołgów zostało zniszczonych w mieście, jeden na Am Alten Markt, przed kawiarnią Herzfeld & Schwan, lecz dwa inne uciekły przez ulicę Ziesestr. I stały na Röberner Chaussee przed koszarami Pionier. Tam były bezpieczne, bo koszary były puste, było tylko kilka osób personelu obsługi.

Rankiem 24 stycznia, jeszcze po ciemku wykradliśmy się z plecakami i innym bagażem na sankach ulicą Pangritz i dalej z czekającymi tam kolonistami przez Schloßstrasse. Następnie przy przekraczaniu Ziesestr. musieliśmy zachowywać się cicho, ponieważ oba czołgi strzelały z koszar w kierunku wszystkiego co było słychać i się poruszało. Chętnie obejrzałbym bym z bliska rosyjski czołg, lecz bez większych przyjaciół z kolonii strach był zbyt duży, poza tym mama by nie puściła.

Wydeptana już ścieżka przez zamarzniętą rzekę Elbląg prowadziła nas dalej, aż wieczorem osiągnęliśmy Jungfer. Tam czekaliśmy kilka dni u zaprzyjaźnionej rodziny, na powrót do znowu wyzwolonego Elbląga. Nic z tego nie wyszło, uciekaliśmy z naszymi gospodarzami w niekończącej się kolumnie, między żołnierzami, w kierunku Wisły i Gdańska.

Nocą dotarliśmy do Wisły. Prom był oblężony przez wielu ludzi. Był ścisk i tłok, musieliśmy uważać na sanki i bagaż i słuchać rad mamy, aby trzymać ją za rękę. Następnego przedpołudnia byliśmy wreszcie wszyscy razem, z naszymi plecakami i sankami na drugim brzegu Wisły. Wkrótce potem znalazł się duży wóz załadowany serem Emmentaler. Został momentalnie ogołocony przez uciekinierów. Także naszemu dziadkowi udało się chwycić duży kawał. Ser ten stał się naszym głównym wyżywieniem przez następne dni. Od Wisły szliśmy dalej do Gdańska. Było bardzo zimno, ale byliśmy dobrze ubrani, podwójne spodnie i swetry a podniecenie pozwalało nie zauważyć zimna.

Na obrzeżach Gdańska zostaliśmy w dużej sali sportowej ugoszczeni ciepłą zupą i przydzielono nam mieszkanie w Gdańsku. Mały pokój dla trojga dorosłych i dwójki dzieci. Nasze sanki natychmiast zajęto i wysłano na front. Następne dni były spokojne. Zwiedzaliśmy miasto, odwiedzaliśmy krewnych, którzy również uciekli z Elbląga lub staliśmy godzinami przed sklepem spożywczym, jeśli sprzedawano żywność lub końskie mięso. Wkrótce jednak Gdańsk zaczął być bombardowany i schrony przeciwlotnicze stały się naszym miejscem pobytu. W dużej piwnicy, zbudowanej pod kilkoma domami, siedziało ponad sto osób, ciasno stłoczonych. W niedzielę palmową w piwnicy nagle zjawili się Rosjanie i do zwiniętych prześcieradeł zabrali wszystkie wartościowe rzeczy. Ich krzyk „Uhr, Uhr” słyszę jeszcze dzisiaj.

Następnie zostaliśmy wszyscy popędzeni z piwnicy przez miasto do Emaus i obrabowani, w nieodpowiedniej odzieży koczowaliśmy na polu, przy dość niskich temperaturach. Każdego ranka w pobliżu chowano ludzi, którzy zamarzli w nocy. Moja matka stała się teraz kobietą od ruin. Każdego ranka Rosjanie zabierali ciężarówką wszystkie zdolne do pracy kobiety i dzieci. Musieliśmy w centrum Gdańska czyścić cegły i ładować na ciężarówkę. Cegły były wysyłane do Rosji i do Warszawy. W obozie rozchodziła się wieść: w Elblągu wszystko jest znowu normalnie, tramwaje jeżdżą znowu a w sklepach można kupić jedzenie. W nocy wykradliśmy się z obozu i zorganizowaliśmy ręczny wózek. Po drodze szukaliśmy w opuszczonych domach przydatnych rzeczy i zabieraliśmy je na nasz wózek. Ponownie szliśmy w kierunku Wisły ale teraz przy wyższych temperaturach i w kierunku Malborka. W Malborku miało być jeszcze jedyne przejście. Po kilku dniach marszu dotarliśmy tam i szukaliśmy ukrycia w rowach miejskich. W ukryciu tym byliśmy kilka dni. W opuszczonych wiejskich domach czasem znajdowaliśmy coś do zjedzenia, czego dzisiaj na pewno nie tknęlibyśmy się. Ale gdy kilka dni nie było nic do jedzenia, wtedy wystarczała także zupa z pokrzyw z dodatkiem kory. I dalej w kierunku Elbląga. Przy dużej fabryce cukru w Katznase, był koniec. Zostaliśmy zebrani przez Rosjan, ponownie ograbieni. Nasz wózek zabrano również. We wsi tej, blisko kościoła, który dzisiaj jest w Elblągu, zostaliśmy zakwaterowani. Wszyscy chodziliśmy na zbieranie ziemniaków, potem obieranie i krojenie w talarki. W kompletnie opróżnionym domu, który był całkowicie uszczelniony od zewnątrz plasterki były rozkładane i suszone. W tym celu, w piwnicy stale palono ognisko. Wysuszone plastry, zapakowane w worki były wysyłane do Rosji. Przy następnej okazji, dziadek i ja ukradliśmy nasz wózek z podwórka Rosjan, zabraliśmy kilka pożytecznych rzeczy i tej samej nocy udaliśmy się do Elbląga. Tutaj wpadliśmy dosłownie z deszczu pod rynnę.

Dom gminny nie nadawał się do zamieszkania a nasze drugie mieszkanie na Pngritzstr. było zajęte. Ludzie ci musieli ścieśnić się i tak było na początek. Mama i dziadek codziennie chodzili do pracy w Drewshof, dzięki czemu było przynajmniej coś do jedzenia. Po kolejnym roku, w 1947 zostaliśmy wysiedleni z Polski. Wylądowaliśmy w Moritz in Zeitz / Sachsen-Anhalt. Znowu na wolności, w Niemczech.

 

Kolonia Pangritz przed 1940 rokiem. Całkiem na prawo, dom gminny gdzie się urodziłem.