Elbląska Księga Zmarłych 1945 / 1946
proboszcza D. Augusta Westren-Doll
Zapiski opiekuna dusz, urodzonego 21.11.1882 r. w Estonii i zmarłego bezdzietnie 24.5.1961 w Goettingen, który we wprowadzeniu przedstawia okoliczności księgi zmarłych.
Magistrat Miasta Elbląga powołał mnie z Malborka na proboszcza w kościele Św. Anny, który to urząd objąłem 1. czerwca 1940 roku. Elbląg posiadał sześć ewangelickich gmin z jedenastoma księżmi. W styczniu 1945 roku miasto dostało się pod silny ostrzał Rosjan, który trwał nieprzerwanie trzy i pół tygodnia. Postanowiłem, ponieważ uważałem to za swój obowiązek, pozostać ze swoją gminą w tym trudnym czasie, wierząc, że Bóg mi pomoże w swych słowach znaleźć i darować innym pocieszenie i pomoc. Podczas ostrzału znajdowałem się ze swoją żoną i około setką członków gminy w schronie przeciwlotniczym plebanii. Jeden dom za drugim zamieniał się w ruiny. Dom gminny, położony obok plebanii został ciężko uszkodzony a bezpośrednie trafienie zniszczyło górne piętro plebanii. Ponieważ miejska sieć elektryczna została zniszczona, musieliśmy w zimowe noce siedzieć po ciemku, jeśli pożary w sąsiedztwie nie rozjaśniały naszej piwnicy. Ponieważ uszkodzone były również wodociągi, wodę dla wielu ludzi trzeba było przynosić, przy zagrożeniu życia, z oddalonej studni. Tutaj kobiety okazały się odważniejsze od mężczyzn.
W ostatnią niedzielę stycznia udałem się przy silnym ostrzale, zgodnie z urzędowym obowiązkiem do wielokrotnie już trafionego kościoła Św. Anny. Znalazł się tylko jeden słuchacz mszy świętej, mennonit, nauczyciel Pauls z Jahnschule. Klęcząc przed ołtarzem odmówiłem modlitwę i udzieliłem mu błogosławieństwa. Następnie razem opuściliśmy kościół. Następnej niedzieli kościoła Św. Anny już nie było – zostały po nim ruiny. Również inne elbląskie kościoły zamieniły się w ruiny. Pozostał tylko kościół Św. Pawła na przedmieściach.
5. lutego 1945 r. o godzinie 11-tej wieczorem Rosjanie wdarli się do schronu przeciwlotniczego proboszczówki. Stanąłem w drzwiach przed nimi, obok stała moja żona. Ponieważ znałem rosyjski, wyjaśniłem im w ich języku, że jestem duchownym swojej gminy. Na te słowa opuścili wycelowane w nas karabiny i zostałem zapytany, czy w tym pomieszczeniu są żołnierze albo broń. Zaprzeczyłem. Zagrożono mi, że jeśli nie okaże się to prawdą, zostanę rozstrzelany. Dokładna kontrola potwierdziła moją wypowiedź. Pozostawiono więc mnie i wszystkich obecnych w spokoju; wyrwano nam jedynie zegarki, obrączki i ozdoby. W czasie całego pobytu w piwnicy prowadziłem nabożeństwa i śpiewaliśmy nasze piękne chorały.
Dzień po wtargnięciu Rosjanie od rana do wieczora wieścili przez głośniki kłamstwa: „Walczymy tylko z wojskiem, ludność cywilna zostanie nietknięta w swoich mieszkaniach i przy swojej pracy. Zaopatrzenie będzie lepsze niż dotychczas.” Jednocześnie od początku plądrowano, gwałcono i mordowano. 12. lutego w mieszkaniach i schronach ukazali się żołnierze i wypędzili wszystkich na ulice kłamiąc, że wszyscy muszą udać się do komendanta w celu rejestracji pozostałej ludności. Zostaliśmy popędzeni w grupach i zaczął się marsz po lodzie i śniegu, poza miasto na wschód, bez oglądania się na wiek i płeć. Maszerowałem obok mojej żony i naszej siostry gminnej. Było dla nas jasne, dokąd idziemy – tylko ucieczka mogła nas uratować. Gdy ciemną nocą byliśmy pędzeni przez całkowicie zburzoną wieś Grunau (Gronowo), razem z kilkoma innymi odbiliśmy niezauważenie w boczną uliczkę. Tutaj przez tydzień zatrzymaliśmy się w zniszczonym domu. Jedzenia nie brakowało. Znaleźliśmy chleb i boczek, który pozostawili wypędzeni mieszkańcy. Gdy po tygodniu pochody pędzonych przez wieś zakończyły się, odważyliśmy się prześliznąć do Elbląga. W plebanii splądrowano prawie wszystko. Urządziliśmy się zmuszeni potrzebą. Wymieniliśmy zniszczone przez ostrzał ramy i okna, na ile się dało, na szyby z inspektów z pobliskiego gospodarstwa ogrodniczego.
Przed drzwiami plebanii leżały zwłoki pięciu naszych żołnierzy. Pochowaliśmy ich w ogrodzie. Nocą grób został rozkopany przez Rosjan, ponieważ podejrzewali, że zakopaliśmy kościelne skarby. Na starym cmentarzu kościoła Św. Anny znajdowało się wiele rodzinnych grobowców – kapliczek, gdzie spoczywali zmarli. Wszystkie razem z trumnami zostały rozbite; tak wielkie było pożądanie zdobyczy, że nawet zmarłych nie oszczędzono. W dzień i w nocy do domów wdzierały się rabujące bandy tak, że do wysiedlenia musieliśmy spać w ubraniu, ponieważ rabowano wszystko czego nie miało się na sobie. Przykrywałem się podartym płaszczem, ponieważ całą pościel zabrano.
Po naszym powrocie natychmiast zająłem się swoimi urzędowymi obowiązkami. Ponieważ jak powiedziałem, wszystkie kościoły były zniszczone, w dwóch miejscach w mieście, w miarę zachowanych domach, urządziłem pomieszczenia do nabożeństwa, gdzie w jednym przed południem a w drugim po południu prowadziłem mszę świętą. Mimo stałego niebezpieczeństwa zatrzymania na ulicy i wywiezienia, zawsze znajdowałem dużą liczbę wiernych. Zebrałem także pozostałe w Elblągu dzieci do komunii, ze wszystkich gmin i nauczałem je dalej i w Niedzielę Palmową mogłem poświęcić 150 młodych ludzi i dopuścić do komunii. Do wysiedlenia ochrzciłem poza tym 175 dzieci, w tym skośnookich Azjatów, które zgwałcone matki mimo wyrządzonego im wstydu, chciały wychować po chrześcijańsku. Liczna zgonów była wielka. W tym czasie, na wszystkich cmentarzach Elbląga musiałem pochować 1036 zmarłych, w tym wielu zamordowanych. Słowo Boże było wielkim pocieszeniem w tym braku pocieszenia. Przy inicjatywie i energicznej pomocy siostry Elfrede Enke, która uciekła do Elbląga i cudownej pomocy Boga, udało się mimo wielu utrudnień, urządzić dom starców i dom nieuleczalnie chorych dla Niemców, który na koniec dysponował 64 łóżkami.
Pierwszego kwietnia 1945 roku Rosjanie przekazali Polakom zarządzanie miastem. Od nowo powstałego polskiego urzędu zaopatrzenia zażądałem chleba i artykułów spożywczych dla pacjentów naszego domu nieuleczalnie chorych, ponieważ nie byliśmy w stanie, z naszego majątku, pokryć naszych potrzeb. Gdy kilka razy zostałem lekceważąco zbyty, Polacy na koniec z powodu mojego uporu ustąpili i dali za darmo chleb i trochę żywności. Stopniowo udawało mi się otrzymywać kartki żywnościowe dla 830 potrzebujących, rozsypanych po mieście, dzięki czemu mogłem wielu uratować od śmierci głodowej.
Moja żona nie wytrzymała wywózki i ciągłego zagrożenia: zachorowała i 6. czerwca 1945 zamknęła oczy. Pochowałem ją na starym cmentarzu Św. Anny. Dzięki temu nie musiała przeżyć mojego aresztowania przez polską policję…
Byłem codziennie w ruchu od rana do wieczora. To ciągłe pocieszanie i pomaganie w imieniu Boga było pomocą dla mnie i pocieszeniem. Bez tego załamałbym się. Pewnego dnia, po powrocie z pogrzebu zostałem bez podania powodu aresztowany i zamknięty w piwnicy pod nadzorem.
Stąd byłem tylko nocą wyprowadzany przed trybunał i przesłuchiwany w idiotycznych sprawach. Na przykład w święto reformacji przeklinałem kościół katolicki, czytałem psalmy o zemście itd. Mieli na to świadków. Mogłem tylko odpowiadać, wasi świadkowie kłamią. To rozeźliło facetów do tego stopnia, że przeprowadzili mnie do swojego Gestapo i grozili mi, że zaczną się ze mną inaczej obchodzić. Trafiłem więc do innego więzienia. Tutaj wsadzono mi do celi szpicla, który twierdził, że znalazł się w celi za złe wyrażenie się o władzach. Sprawę wykładał jednak tak głupio, że przejrzałem go w pierwszym momencie i nie dałem się wciągnąć. Był często zabierany aby składać o mnie raporty. Za każdym razem kłamał, że podczas przesłuchania źle się z nim obchodzono. Na koniec także ja zostałem zaprowadzony przed wysoki sąd jednak bez przesłuchania. Aby mnie zastraszyć powiedziano mi, że mogę się przygotować do marszu do Bażantarni. Tam rozstrzeliwaniem lub wieszaniem ofiar zajmował się Polak. Następnie wskazano mi drzwi do sąsiedniego pokoju. Tam jednak urzędnik oddał mi mój porwany płaszcz i dał znak, że mogę odejść. Było to w sobotę. Już następnego dnia mogłem swojej gminie wygłosić słowo boże. Aż do mojego wysiedlenia, policja zostawiła mnie w spokoju.
c.d.n.