Hans-Joachim Pfau, autor oryginału strony „Elbląg moje miasto”, urodził się w Elblągu w roku 1935. Obecnie mieszka w Monachium. Jego pasją jest historia Elbląga i zbieranie starych elbląskich pamiątek. Posiada ogromny zbiór zdjęć starego Elbląga. Dla Muzeum Elbląskiego wykonał kilka modeli elbląskiej Starówki oraz statków zbudowanych w Elblągu. W uznaniu jego działalności został przyjęty przez Prezydenta Miasta Elbląga i wyróżniony okolicznościowym medalem.
***
W roku 2007 Hans Pfau za swoją współpracę z Muzeum Elbląskim został wyróżniony okolicznościowym medalem.
***
Artykuł z Pangritz-Kurier
PRZED 50 LATY
Właśnie przysnąłem, gdy potrząsnęła mną matka: Hans’che wstawaj, musimy do Drewshof. Na zewnętrz było jeszcze ciemno, wiele nie musiałem ubierać, koszulę i krótkie Bixe. Pończoch i butów nie miałem już od dawna, właściwie parę wysokich butów oraz ciepły zimowy płaszcz ukryliśmy, niestety na ulicy nie można było się w tym pokazać, natychmiast zostałoby się rozebranym przez Polaków. Wziąłem swój mały, szkolny tornister i rosyjską, miedzianą menażkę, którą posiadam do dzisiaj i towarzyszyłem matce do punktu zbiórki, róg Lärchwalder Weg (ul. Szarych Szeregów) – Klosterstraße (za Kościołem Św. Wojciecha), gdzie czekało już kilka kobiet ze swoim dziećmi. Zimny piasek nie przeszkadzał mi, bo już się przyzwyczaiłem do chodzenia boso.
Od pewnego czasu mieszkaliśmy na końcu Pangritzstr. (ul. Wiejska) po lewej stronie, u rodziny Schacht, przed zakrętem do Lärchwalder Weg. Z przodu znajdowało się małe mieszkanie. Mieszkała tam Pani Kleist ze swoimi dziećmi Heinzem i Lore. Tutaj znaleźliśmy miejsce przechowania, po tym jak Polacy przepędzili nas z naszego mieszkania Pangritzstr. 2 e (dozorcą domu był ojciec Siegfrieda Bastiana) i ograbili, a było to tak:
Pewnego wczesnego, słonecznego przedpołudnia dwie grupy robotników strzeżonych przez polską milicję rozpoczęły od góry, od Alte Welt (gospoda), gdzie po prawej stronie był mały sklep mleczarski i jednocześnie dalej przy Adalbertkirchstr. (ul. Podgórna) od działki proboszcza Knopfa, w poprzek ulicy rozciągać płoty z bramką. Mój dziadek podejrzewał, że nie wróży to nic dobrego, więc zapakowaliśmy do dwóch worków naszą niewielką ilość żywności, odzież, książeczki oszczędnościowe, albumy ze zdjęciami i kilka użytecznych drobnostek i zanieśliśmy to przez ogród Bastiana pod Katzenteich. Dziadek ukrył się z rzeczami w Schrebergärten a ja poszedłem z powrotem do babci, mamy i mojej młodszej o cztery lata siostry.
Nie trwało długo, gdy wszystkie domy zostały opróżnione przez milicję. Wszystko musieliśmy pozostawić i tylko z odzieżą na sobie opuściliśmy mieszkanie. Popędzono nas w kierunku miasta, do Kościoła Św. Wojciecha. Tutaj w wyjściu stało kilku uzbrojonych Polaków i kradło to temu płaszcz, to innemu kurtkę albo buty. Z drugiej strony, powyżej przy Alte Welt na odgrodzoną Pangritzstr., do pustych domów ciągnęli polscy wysiedleńcy. Pośrodku Pangritzstr., w starej szkole była już zresztą zakwaterowana komendantura. Babcia, mama i ja ze siostrą Ritą znaleźliśmy w końcu u Państwa Schacht pokój z łóżkiem, szafą, stołem i piecem kaflowym. Pod stołem leżał zwinięty dywan, zakrywając klapę do dziury 2 x 2 metry. Dziura ta służyła w nocy babci, mojej mamie i siostrze jako ukrycie, gdy nadciągali plądrujący i gwałcący Rosjanie i Polacy. Wieczorem, gdy było ciemno, przekradałem się do dziadka i ciągnęliśmy do naszego, nowego domu bocznymi drogami ostatnie, uratowane rzeczy. Płaszcze i ubrania zostały powieszone za szafą, odsuniętą od ściany a reszta rzeczy schowana w piwnicznej dziurze. W ciągu następnych dwóch lat, żadnemu z rosyjskich i polskich rabusiów nie przyszło na myśl odsunąć szafę od ściany czy podnieść stary, dziurawy dywan. Tak więc babcia, mama, Rita i nasze ostatnie rzeczy pozostały nietknięte.
Tak, i to była przyczyna dlaczego byłem zmęczony – ostatniej nocy wdarło się znowu dwóch pijanych, uzbrojonych Polaków i przy świetle świecy (od wejścia Rosjan nie było już elektryczności) przeszukiwało wszystko, ale u nas już od dawna nic nie można było znaleźć, przynajmniej przy świetle świecy.
Tak, teraz byliśmy wszyscy w naszym punkcie zbiórki Lärchwalder Weg – Klosterstraße. Było około 8-10 kobiet i nas około ośmiu chłopców, w wieku 8-12 lat, każdy z workiem lub torbą (bardzo pożądane były torby z Wehrmachtu na chleb) oraz garnkiem lub czymś podobnym. My chłopcy mieliśmy za zadanie zaopatrywać w jedzenie nasze rodzeństwo i dziadków, pozostałych w domu. Szybko maszerowaliśmy wzdłuż Lärchwalder Weg, do Hochstr. (ul. płk. Stanisława Dąbka) i następnie przez Kuckucksgrund obok stanowisk strzeleckich, następnie przy opuszczonym i całkowicie zdziczałym Stolzenhof do parku majątku Drewshof. Park pozostawialiśmy po prawej stronie i robiliśmy obejście przez otwarte, puste pola. Mimo, że byliśmy dużą grupą, unikaliśmy parku w ciemności, zawsze było tam kilku pijanych Polaków, którzy strzelali do wszystkiego co się ruszało. W majątku musieliśmy być przed szarością ranka. Był tam jednak dla każdego kawałek suchego chleba, mówiliśmy „Rungen” i kubeczek kawy zbożowej. Kobiety były dzielone na grupy i szły na pola sadzić ziemniaki pod nadzorem uzbrojonego strażnika. My chłopcy pałętaliśmy się po całej okolicy, po opuszczonych parkach i majątkach. Zagospodarowane i zamieszkałe były tylko Drewshof i przyległy Eichfelde. Zawsze było wesoło gdy jeździliśmy na otwartych drzwiach lub wysadzaliśmy amunicję. Panzerfausty i załadowane karabiny wieszaliśmy na drzewach i strzelaliśmy w powietrze za pomocą długiego sznurka. Zbieraliśmy leżące wszędzie granaty i szliśmy do stawów oraz rzeki Elbląg na połów ryb i w ten sposób poprawialiśmy kartę jadłospisu w domu. Po wybuchu nie mogliśmy być długo na miejscu, inaczej groziło splądrowanie i pobicie przez zwabionych Polaków. (Na ostatnim jesiennym zebraniu Kolonistów jeden z członków opowiadał taką samą historię, niestety zabrakło czasu aby dowiedzieć się, czy byliśmy wtedy razem na rybach, proszę o kontakt!). Gdy tylko ociepliło się, mogliśmy robić małą przerwę z własnym skrętem z liści drzew owocowych i nadrabiać brakujący nocny sen. W porze obiadu spotykaliśmy się z matkami w majątku i otrzymywaliśmy zupę lub papkę z kaszy. Teraz, my chłopcy biegliśmy szybko powrotem na Kolonię zanieść krewnym nasz obiad i pozostałość chleba ze śniadania i natychmiast z powrotem do Drewshof. Po południu nie spieszyliśmy się tak, mimo zakazu matek szliśmy przez parki lasy i zbieraliśmy zależnie od pory roku wszystko co jadalne, grzyby, jabłka, gruszki, jagody i także pokrzywy, z których wychodziła dobra zupa. Pod późny wieczór schodziliśmy na pola, gdzie nasze matki musiały sadzić ziemniaki. Gdy tylko wieczorem znikał nadzorca naszych matek, zaczynała się nasza właściwa praca. Wyciągaliśmy posadzone ziemniaki i napełnialiśmy nimi nasze worki i torby, które później chowaliśmy dostatecznie daleko od majątku, w kierunku domu. Potem spieszyliśmy się na kolację i jako cała grupa maszerowaliśmy w kierunku Kolonii.
Po tak wyczerpującym dniu nasze matki były jeszcze w dobrym nastroju, byliśmy przecież syci i jeszcze zorganizowaliśmy jedzenie dla naszej rodziny. Kobiety za pracę dostawały kilka złotych, które oszczędzaliśmy tworząc żelazną rezerwę na wyjazd na zachód.
Mniej więcej w połowie drogi, na wysokości wielkiego muru betonowego strzelnicy był wąwóz 15 m długi i 1 m głęboki, my chłopcy nazywaliśmy go „der Pischergraben” (rów do sikania). Połowa chłopców musiała wysunąć się do przodu i trzymać straż, reszta zostawała z tyłu. Matki też musiały mieć czas na prawdziwe załatwienie się, a niektóre na posmakowanie papierosa. Gdy wracaliśmy do domu była już noc. I wtedy zaczynało się znowu sprzątanie i chowanie się przed nocnymi gośćmi, którzy ciągle się dziwili, że kobiet nie ma w domu. Dom rodziny Schacht to były dwa wejścia czy też wyjścia, z przodu i z tyłu. Zależnie od której strony przychodzili niechciani goście, drzwi otwieraliśmy my lub Pan Schacht i każdy wierzył, że kobiety już uciekły.
Tak, tą drogą z Kolonii do Drewshof od wiosny do późnej jesieni (1946) przebiegałem boso dwa razy dziennie. Najpierw gdy w Drewshof byli Rosjanie i mój dziadek tam mieszkał i pracował oraz w następnym roku (1947) za Polaków. W myślach później często przebiegałem tą drogą, ale czy dzisiaj da się tam przejść?
(Uwaga redakcji: drogą tą można znowu przejść, po otwarciu placu ćwiczeń. Pewnie ma tam powstać wysypisko śmieci – między Hoppenbeek i Stolzenhof).
W ostatnim roku (1996) odwiedziłem majątek od drogi (Tolkemiter Chaussee – Fromborska), ale był prawie nie do poznania.
Był to twardy i bolesny czas, ale na pewno wszyscy jesteśmy dumni, że mogliśmy coś zrobić dla utrzymania naszych rodzin.
Hans Pfau
***
Artykuł z Pangritz – Kurier
Był Sylwester 1895
Przed domem mistrza krawieckiego Domnowskiego stały sanie właściciela majątku Klein Stoboy. Widocznie trasa 4,5 km była zbyt krótka dla dwóch kasztanów; niecierpliwie grzebały nogami w śniegu, mając głowy zanurzone w workach z sianem. Z worków głucho rozlegało się żucie szczęk, uchodziła też biała para z oddechu koni. Majątek leżał właściwie poza Klein Stoboy, w połowie drogi między Stagnitten i Klein Stoboy.
We wnętrzu domu, w dużej izbie krawca, w mętnym świetle kilku lamp naftowych trwała wytężona praca. Mistrz Domnowski siedział na stole krawieckim i zszywał plecy nowego surduta. Jedne spodnie były już gotowe i jego żona rozprasowywała połączenie aby nie było widać, że były poprawiane. Jego trzy córki, 17-letnia Minna (ur. 24.05.1878) i dwa lata starsza Martha jak i 20-letnia Anna wzięły się za kamizelkę i drugie spodnie. Chętnie byłyby już razem z innymi na ślizgawce, na wiejskim stawie, były już nawet umówione; Minna z Wilhelmem z Kolonii Pangritz, Martha z synem bogatego chłopa Wernera z Schlammsack a Anna z łobuzem Michelsa, także z Kolonii Pangritz. Zasadniczo, chłopaki z Trunz nie dopuszczali obcych do swojego rewiru. Swoje stanowisko wyjaśniali następująco: My z Trunz, miejscowymi dziewczynami zajmujemy się sami. Dla trzech adoratorów córek Domnowskiego uczynili jednak wyjątek. Michel i Werner byli dużymi chłopami, tylko Wilhelm Herrendorf był trochę mały i szczupły, ale mimo tego był żołnierzem i prawdziwym Kolonistą z Pangritz, sprawdzonym w wielu awanturach. Szczególnie Minnie śpieszyło się zobaczyć swojego Wilhelma, bo biedny żołnierz w nowym roku musiał jechać do południowo-wschodniej Afryki, chronić kolonie swojego cesarza.
Gdy w wielkiej izbie było cicho, dochodziły śmiechy z nad wielkiego, wiejskiego stawu. Ślizgawka była tak szeroka, że można było we dwójkę, ręka w rękę, ślizgać się po lodzie. Najczęściej jednak występ kończył się upadkiem, ponieważ wysportowane przecież chłopaki pod koniec ślizgawki były zadziwiająco słabe w nogach. A może korzystali z okazji aby przycisnąć dziewczynę? Poza tym, przy ślizganiu się sprawdzano jakie tajemnice kryją się pod bawełnianą sukienką. Niejeden dostawał
wytrzeszczu oczu. Ale wróćmy do ciepłej izby krawca, z prawie zamarzniętymi oknami.
Także woźnica, przed którym postawiono garnuszek kawy, stawał się niecierpliwy bo na zewnątrz już zmierzchało. „Majsterku, pośpiesz się trochę” mówił. „Mój Pan ma wieczorem gości a wcześniej chce jeszcze z rodziną pójść do kościoła, a do tego koniecznie potrzebuje nowy surdut, który zrobiłeś na Boże Narodzenie”.
Mistrz Domnowski mruczał coś rozeźlony pod wąsem i jeszcze szybciej ruszał igłą. Właśnie dzisiaj jego dwóch praktykantów miało wolne i pojechało do domów, i do pracy musiał zaprzęgnąć całą rodzinę. Co mistrz mruczał nikt nie rozumiał, ale każdy wiedział co ma na myśli: gdyby Pan z Klein Stoboy nie jadł tak dużo w Święta, to by wszystko dobrze pasowało, ponieważ przed Bożym Narodzeniem nowy surdut z kamizelką i dwoma parami spodni pasował jak ulał. Pan z Klein Stoboy na pewno sam wiedział, że od krawca oczekuje niemal cudu, gdy wysłał woźnicę do Majewa ze słowami: „W pasie przybyło mi 8 centymetrów, więc z tyłu rozciąć i dorobić, a z przodu tylko przestawić guziki”. Jako wynagrodzenie czy też zachętę dołączył pozostałości ze świątecznych dań oraz kosz czerwonych jabłek. Babcia Domnowski była jedyną, która nie zajmowała się przeróbką. Siedziała w kuchni i skubała gęś, która miała być serwowana na obiad w dzień Nowego Roku. Na Boże Narodzenie nie wystarczyło na tak dobre jedzenie, ponieważ chłopi płacili mało i najczęściej dopiero następnej jesieni, gdy żniwa były sprzedane.
Tak, jeszcze raz wszystko się dobrze udało, Pan z Klein Stoboy punktualnie przybył do kościoła i na Sylwestrze z sąsiadami z okolicy wyglądał wspaniale w przerobionym surducie.
Także dziewczyny od mistrza Domnowskiego, pradziadka niżej podpisanego, dostały swoich chłopaków. Ciotka Martha została żoną bauera (bogatego chłopa) w Schlammsack, ciotka Anna została panią Michel i miała swój sklep na Pangritzstraße a Minna, moja babcia, wyszła za Friedricha-Wilhelma, który za swoją służbę w Afryce otrzymał stanowisko kościelnego w Kościele Św. Pawła, z mieszkaniem służbowym w Domu Gminnym, Adalbertkichstraße 1.
Ta sylwestrowa historia już wcześniej należała do rodzinnej tradycji i babcia opowiadała ją co roku, dopóki żyła, obojętnie czy chcieliśmy słuchać czy nie.
Dzisiaj jestem jej wdzięczny za to co wiem o dawnych czasach naszej rodziny, bo jest to właściwie prawie jedyna rzecz.
Hans Pfau
***
Artykuł z Pangritz – Kurier
SPORTY ZIMOWE NA KOLONII PANGRITZ
Zaczęła się zima 42/43, na zewnątrz padał śnieg a na rogu stajni gwizdał wiatr. Siedzieliśmy w czwórkę w ciepłej stajni a wokół krążył samodzielnie wykonany skręt. Nie czułem się już dobrze lecz nie było to spowodowane suszonymi liśćmi z drzew owocowych, owiniętych gazetowym papierem i po kryjomu palonymi, lecz tym, że mimo zakazu wpuściłem do stajni syna sąsiada, Alfreda Hanke i jeszcze dwóch innych łobuzów, wszyscy kilka lat starsi ode mnie.
Uważałem ich za moich najlepszych przyjaciół mimo, że babcia i mama twierdziły, że są moimi przyjaciółmi wtedy, gdy mnie potrzebują lub chcą coś wyciągnąć. Może babcia i mama miały rację, ponieważ w tej chwili potrzebowaliśmy ciepłego miejsca i oczy moich przyjaciół skierowały się pożądliwie na dziadka beczki na paszę!
Tak, to w zasadzie była prawdziwa przyczyna dlaczego byłem pełen zwątpienia, mimo że sam byłem zainteresowany tymi drewnianymi beczkami, w których kwaszono rozmaite rzeczy.
Te drewniane beczki dziadek otrzymał od ciotki Anny ze sklepu spożywczego na Pangritzstraße, na wysokości Benkensteinerstr. Były to stare wysłużone beczki na śledzie albo ogórki, opasane żelazną taśmą albo witkami, przerobione na beczki na paszę dla świni i królików. Nie ma obaw, koryto dla świń nie interesowało nas, lecz tylko jedna pusta beczka! Postanowiliśmy mianowicie nauczyć się tej zimy „Schielaufen” (czyli jazdy na zastępczych nartach) a do tego klepki z beczki nadawały się idealnie.
Moi przyjaciele nie potrzebowali wiele mówić aby mi wyjaśnić, że jako „najbardziej wysportowany” ze wszystkich powinienem w końcu nauczyć się „Schielaufen” i że za oddanie klepek z beczki udzielą mi szkolenia w tym zakresie.
Z powodu tak wielu pochlebstw brakowało mi słów i mogłem tylko skinąć głową i zanim mogłem przełknąć ślinę, pusta beczka była już fachowo rozebrana i podzielona. Każdy zabrał pod ramię kilka klepek i cicho zniknął. W zasadzie nie musiałem się bać, że zostaniemy odkryci, ponieważ babcia i mama na pewno siedziały w kuchni przy kawie, dziadek w Kościele Św. Pawła, gdzie był zatrudniony jako kościelny a ojciec był w Rosji.
Tak więc stałem sam z dwoma pozostałymi klepkami i dwoma pokrywami. Na szczęście moi przyjaciele nie odgadli moich dalszych myśli, inaczej w lecie miałbym poważne problemy z dziadkiem. Potrzebowałem jeszcze dwóch skórzanych pasków dla trzymania moich butów na klepkach a do tego nadał się skórzany pas ze ściany nad beczkami, na którym dziadek zawiesił woreczek z osełką do kosy. Uciąłem sobie dwie pasujące długości z pasa i przybiłem je do klepek. Miejsce odcięcia posmarowałem grubo tłuszczem. Moim zdaniem nie można było nic poznać. Gdybym przypuszczał, że za parę dni z powodu tego złodziejstwa dostanę lanie resztką pasa. Bez tego pewnie podarowałbym go również moim wielkim przyjaciołom.
Teraz potrzebowałem tylko dwa kijki do odpychania się. W tym celu od kija od drewnianych grabi do siana, które teraz w zimie nie był potrzebne, uciąłem dwa kawałki, resztę wstawiłem za beczki. Dumnie oglądałem swoje dzieło i z kosztownym sprzętem chodziłem po sianie nad stajnią ćwicząc „Schielaufen” do zapadnięcia zmierzchu, a więc na krótko przed wieczornym karmieniem. Po kilku dniach także moi przyjaciele mieli gotowy sprzęt i chcieli razem ze mną wybrać się na „Schielaufen” a dla tych łobuzów nie było nic bardziej odpowiedniego jak szeroka droga dojazdowa na cmentarz Św. Pawła, od kościoła w dół do Paulikirchstraße. Ten zjazd był bardzo przez dzieciarnię ceniony, ku ucierpieniu księdza Jeroschewitz’a, u którego mieszkańcy Pangritz ciągle się skarżyli na śliską drogę, również gdy jedna z dziewczyn albo chłopaków nie wyhamowali na czas i walnęli w bramę. Wtedy skarżyły się matki ofiar. Udało mi się namówić moich przyjaciół odczekać jeszcze jeden dzień, ponieważ następnego dnia nie było niebezpieczeństwa zakłócenia. Wspomnianego popołudnia mój dziadek miał wykopać grób za kościołem, na starej części w kierunku miasta, zaraz przy zakrystii. Na tym miejscu były groby rodzinne i podwójne, więc przy zamarzniętej ziemi na pewno nie groziło zjawienie się dziadka na naszej trasie.
Przed południem zachowywałem się wzorcowo u naszej pani Ilse Koslowski, aby nie zostać znowu po godzinach. Po obiedzie wykradłem się z moim sprzętem, z tyłu przez ogród Bastiana i zostałem powitany przez przyjaciół wielkim „Hallo”. Byłem dumny idąc z przyjaciółmi na cmentarz Św. Pawła.
Tak, to była przyjemność, w śniegu i do tego w gronie moich wielkich przyjaciół i po ich fachowym wprowadzeniu po raz pierwszy cieszyć się z tej zimy. Pewnie leżałem więcej niż jechałem, ale nic nie bolało i także nie czułem zimna, dopóki nasza zabawa nie znalazła nagłego końca. Nagle jeden z moich przyjaciół krzyknął „Jeroschwitz, Herrendorf” i wszyscy ruszyli do ucieczki. Stanęliśmy dopiero pod Katzenteich i jeździliśmy dalej. Ja jednak nie miałem już ochoty, nie przewidywałem już nic dobrego. Późnym popołudniem dziadek przyszedł do domu trochę wcześniej niż zwykle. Kazał mi pokazać mój sprzęt. Zmieszany przyniosłem go z ukrycia i przekazałem dziadkowi, który obejrzał go okiem znawcy i ocenił. Teraz zaczęła się burza lecz ku mojemu zdumieniu wymówki dotyczyły tylko babci i mamy, że nie jestem pilnowany i na koniec powiedział mamie „kotku pokaż Hanskowi resztkę mojego pasa w stajni”.
Już wspominałem wcześniej, że resztką pasa dostałem od mamy niezłe lanie ale to mi nie zaszkodziło, stałem się przyzwoitym rzemieślnikiem. Mój sprzęt dziadek zabrał i przybił do ściany w małym warsztacie ojca. Zdaje się mi się, że na kolejnym urlopie ojciec obejrzał go i śmiał się.
***