Elbląska wieś

Źródło: “Die Geschichte des Landkreises Elbing” Kerstan

 

NA ELBLĄSKIEJ WSI

 

Jeszcze w XIX wieku na Wysoczyźnie Elbląskiej istniał szczególny strój ludowy. Przez naocznych świadków tak opisywany:

 

„Mężczyźni mają długą, niebieską świąteczną sukmanę, bez kołnierza, z krótką talią i dużymi guzikami. Przed gośćmi gospodarz ukazuje się w swoim kaftanie pokrytym kolorowym perkalem, na którym ma kamizelkę, z podszewką z sukna – tzw. „pełną kamizelkę”. Chłopcy i młodzi ludzie taki kaftan i sukienną kamizelkę zwykle noszą w niedzielę i idą tak również do kościoła. W zimie aż do lata bogacze noszą długie, białe futro, w ostatnich czasach zwykle pokryte tkaniną, w zielonym lub innym ciemnym kolorze, dalej futrzaną czapkę o szczególnym kształcie – dawniej miała ona denko z sukna i obwódkę z futra, które wystawało poza denko i po obu stronach zbiegało się w szpic, z tyłu jednak niższy niż z przodu.

Ubiór świąteczny kobiet składał się z czarnej spódnicy, która na dole była obszyta szerokim, czarnym jedwabnym pasem, w czarnej kurtki z wypchanymi ramionami i splotkami, które z przodu były spięte guzikami i zawierały końce chusty założonej wokół szyi, i z białego, dużego fartucha, z białych pończoch i skórzanych butów albo pantofli. Włosy były gładkie zaczesane do tyłu i skręcone z tyłu głowy. 

W dni robocze kobiety nosiły spódnice w kolorowe pasy, obszywane kolorowym albo jednokolorowym jedwabnym pasem, ciemnoniebieskie kurtki spinane błyszczącymi guzikami, obszywane na niebiesko i biało fartuchy, oraz drewniane pantofle. Lubiły zakładać kilka spódnic jedna na drugą aby uwydatnić talię. 

Stroje w byłym starostwie tolkmickim, a więc w północno-wschodniej części powiatu, były inne niż na terenie elbląskim i były spokrewnione z warmińskim strojem ludowym, bo też ludność była tutaj prawie tylko katolicka. 

Strój ludowy stopniowo zakończył życie w ciągu XIX wieku. Dzisiaj zanikł całkowicie. W czasie swoje pobytu w Kadynach cesarzowa interesowała się wymarłym strojem ludowym. Dlatego np. w 1905 kilka par z Pomehrendorf ukazało się w Kadynach w strojach ludowych i wykonało przed cesarzową kilka tańców. W Heimatmuseum Elbląskiego Zrzeszenia Turystycznego (założone przez rajcę Pudor’a) można dzisiaj zobaczyć stare stroje jak i urządzenie izby chłopskiej z powiatu elbląskiego, w ubiegłych czasach. 

Stare zwyczaje, które coraz bardziej znikają, były jeszcze w XIX wieku praktykowane w wielu miejscowościach. 

Jeśli chodzi o zwyczaje weselne: zaproszenia rozwoził konno swat, który często po prostu wjeżdżał do domu  zapraszanych. Był ozdobiony wieńcem i wstążkami. Zaproszenie było w ładnych strofach, które tworzyły weselną sentencję. Nawet w dniu wesela para młoda jeszcze szła prosić gości. Nie zaproszeni goście zbierali się za piecem kaflowym. 

Gdy do udawano się na ceremonię do kościoła, druhowie i druhny jechali oddzielnym wozem, druhny zaraz za wozem pary młodej. Trzech druhów jechało konno przed orszakiem weselnym. Przy powrocie do domu, jeden pędził przed orszakiem i zbierał chleb, sól i butelki z wódką aby wręczyć je młodej parze. Początkowo jechał do granicy wsi, gdzie oczekiwał na orszak wracający z kościoła. 

Jeśli chodzi o zwyczaje przy chrzcinach to należy powiedzieć: przed chrztem przy dziecku zawsze paliło się światło jako ochrona przed diabłem i złymi duchami. Zapraszano zawsze więcej niż dwóch chrzestnych, im więcej, tym lepiej. Nikt nie mógł odmówić bycia chrzestnym. Uważano, że odmowa spowoduje utratę krzesła w niebie. Chrzestni przekazywali list oraz podarunek pieniężny. Z nie ochrzczonym dzieckiem nie wolno było wychodzić z domu, ponieważ według ludowych wierzeń sprowadzało to nieszczęście.

Na Boże Narodzenie dzieci chodziły z choinką od domu do domu, ustawiały się wokół drzewka i śpiewały piosenki bożonarodzeniowe. Otrzymywały za to ciasto, orzechy i niestety także sznapsa. 

Na Sylwestra przygotowywano ciasto z wody i mąki, bez soli i innych dodatków i pieczono z niego figurki jak np. rozjazdy z zaokrąglonymi narożami, które początkowo miały może oznaczać koło Julrad (tł.: starogermańska symbolika. Koło wykonane z witek i owinięte słomą po podpaleniu spuszczano z górki co miało to wygonić zimę.)  albo połamany krzyż (Hakenkreuz), następnie kury i ogólnie obrazy zwierząt. W noworoczny poranek ludzie jedli te figury na czczo; miało to dać zdrowie i chronić przed nieszczęściem. Także zwierzęta otrzymywały je do zjedzenia. W Trzech Króli (6. stycznia) chłopcy chodzili wokół z jeźdźcem na białym koniu. 

Przed Wielkanocą, w Zielony Czwartek wieczorem, w wielu domach myto stopy. Na obiad jedzono coś zielonego. W Wielki Piątej każdy zostawał w domu. Nie odwiedzano się. Jedzenie składało się wyłącznie ze śliwek i pestek. W żadnym wypadku nie jedzono mięsa. W Wielką Sobotę zachowywano się spokojnie i nie wykonywano żadnych prac w polu, nawet jeśli była korzystna pogoda. W wielkanocną Niedzielę rano, zwyczajem był Schmackostern. W południe jedzono gotowane jaja. Był to jedyny dzień w roku, kiedy służba u chłopów mogła jeść tyle jaj ile chciała. Były podobno przypadki, gdzie jedna osoba pochłonęła do 19 jaj. Po południu w niedzielę było ciasto na jajach. W pierwszy dzień świąt do kościoła szło państwo, w drugi dzień służba. 

Wieczorem przed świętem Johannes (Jana Chrzciciela) zapalono ogień, najczęściej beczkę smoły, owiniętą drutem, aby długo się trzymała. Później mocowano je na wysokich drągach. Następnie zbierano określone gatunki kwiatów, nie rozmawiano i kładziono je pod poduszki. Co się przyśniło, miało się spełnić. 

W określone dni tygodnia były tzw. dni mięsne. Nie można było w nie wyganiać bydła, inaczej według wierzeń przynosiło to nieszczęście. 

Pierwsze snopki, które przynoszono w czasie żniw, układano w krzyż. 

Końskie łożysko wieszano za domem, na haku. Może było to wspomnienie o starych ofiarach z konia. 

Rozpowszechniony był zwyczaj przędzenia, które przechodziło z domu do domu. Tylko w czasie Bożego Narodzenia do początku stycznia, do świętych nocy, trwała przerwa. Szpule pozostawały  nawinięte. Dziewczyna, która do przędzenia przyszła ostatnia, była przez młodzież wyszydzana. Młodzi ustawiali się przed domem, tłukli łyżkami w patelnie, aż dziewczyna zniknęła za drzwiami. 

Wcześniej płótno lniane wykonane w domu sprzedawano na targu dominikańskim w Gdańsku. Nie obawiano się dalekiej podróży. 

Na pogrzebach były następujące zwyczaje: kobieta, która myła i ubierała zmarłego, nie otrzymywała pieniędzy, lecz koszulę zmarłego, ciasto, chleb, mięso ze stypy. Wszyscy krewni i przyjaciele zmarłego żegnali się z nim uściśnięciem ręki i pocałunkiem. Tragarze – jeszcze dzisiaj każdy jest niesiony do grobu przez towarzyszy z własnej klasy społecznej – otrzymywali bukiet z mirty wkładany w dziurkę od guzika oraz białą chustkę do przedniej kieszeni marynarki. 

W drodze powrotnej z cmentarza, gdzie zmarły został pochowany, rzucano z wozu słomę, która była podłożona pod trumnę. Słoma ta odgrywała główną rolę w historiach o strachach. Rymowany wiersz o słomie w Plattdeutsch brzmiał:

 

Było przyjęte także, że miskę z wodą, którą zmarły był myty, podstawiano pod koło wozu, przy wyjeździe z domu. Miska była zgniatana przez koło.

 

***

 

ZWYCZAJE BOŻONARODZENIOWE I NOWOROCZNE

 

Źródło: Pangritz – Kurier

 W tym temacie najpierw zajrzeliśmy do pism naszego poety z Kolonii Pangritz – Waltera Braun’a, największego znawcy starej ojczyzny i ludzi, którzy tam mieszkali. W wielu jego pismach znaleźliśmy wykłady, które publikujemy bez skrótów, ponieważ przez skróty albo  nawet opuszczenia, co chętnie czynią dziennikarze, może powstać fałszywy obraz.

 

W sylwestrową noc szczęście przynosiło siedem rzeczy: sakiewka z pieniędzmi, pierścień, mężczyzna (kobieta), drabina, chleb i trupia głowa. Na wsi wycinano je z buraka albo ziemniaka, w mieście można było je zamówić jako woreczek szczęścia u piekarza albo cukiernika, jako mniej lub bardziej wytworny wyrób cukierniczy. Łapanie szczęścia polegało na tym, że między godzinami 24 – 1 na stole kładło się figury, przykrywało filiżankami i przesuwało tak, że nie było wiadomo gdzie która się znajdowała. Każdemu przysługiwały trzy odkrycia. To co odkryto, było witane przez „hallo” albo jęk, zależnie od tego co to było, trupia głowa czy pierścień, sakiewka albo drabina.

W Elblągu rozpowszechnione było także lanie wosku, ale nie mogło się tak naprawdę przebić. Za to tu i tam odbywało się „Lebensschöffcheschwömmelosse”, symboliczna gra, mająca własny czar. Należy żałować jej zniknięcia. Każdy gracz był właścicielem statku. Jego pojazd to była połówka skorupy orzecha włoskiego, którą wcześniej napełnił stearyną lub woskiem i wstawił knot. Gotowa stała „balia” (drewniana wanna), wypełniona w trzech czwartych wodą, zapalano świece i kładziono stateczki na wodę. I one pływały! Pływały bez pomocy! To było niesłychane! Na pewno jeden czy drugi próbował pomóc przez lekkie dmuchanie, ale to było natychmiast zauważalne przez miganie świec.  Poruszanie się do przodu, samo z siebie, uważane było oczywiście za zadziwiający cud; ponieważ w noworoczną noc można było sobie życzyć wszystkiego. Drugą ciekawostką było fakt, że stateczki nigdy się nie zderzały. Zdarzało się, że płynęły na siebie tak, że zderzenie wydawało się nieuniknione, leczy gdy tylko zbliżyły się na grubość palca, zatrzymywało je nagłe szarpnięcie. Same się obracały i oddalały od siebie. To dopiero! Do jakich wniosków dochodzono z tej pięknej gry – tego nie wiem w szczegółach. Pamiętam tylko to: osoba, na której stateczku lampka zgasła pierwsza, miała umrzeć przed pozostałymi uczestnikami. Że czasem jeden z dorosłych łobuzów, wepchnął nasz nos do wody – jakże mógłbym zapomnieć!. Odkrywam zwyczaj puszczania stateczków w Rhön, tutaj jako zwyczaj w dniu Św. Andrzeja (30. listopada) i oznaczający, że zakochani których statki się zderzą, zawrą małżeństwo. Co dalej działo się w Nowy Rok? No oczywiście okrzyki „Prost-Neujahr”. Od wybicia północy przez kilka następnych godzin rozlegało się szeroko „Prost Neujoahr“. W mieście na Starym Rynku i przed ratuszem tłumy wznosiły okrzyki i całe zamieszanie dochodziło aż do przedmieść. Hałas był wielki, lecz „niebiescy” zwani wtedy także „Spitzköppe”, musieli zgodnie z instrukcją przymykać na to oczy. Czy taki harmider i zgiełk w czasie Nocy Sylwestrowej był piękny? Dla pozerów i lubiących zgiełk pewnie tak: mieli w tym swoją przyjemność. Hałas odpowiadał staremu wierzeniu, że odstrasza złe duchy. Piękniej było jednak na zewnątrz, tam gdzie kończyło się miasto. Z pewnością tam również wznoszono okrzyki, nawet strzelano, zawsze jednak dźwięk świątecznych dzwonków zagłuszał ceregiele i pyszałkowatość. Tylko kilka razy młode chłopaki przejęły rolę złych duchów, których czyny były widoczne pierwszego ranka nowego roku. Zdjęli z haków okiennice, zabili gwoździami lub wynieśli bramki ogrodowe i co się jeszcze innego nadało do szabru. Młodzi ryzykanci jednemu z naszych woźniców rozebrali nawet furmankę, wynieśli części na dach i złożyli ją na kalenicy. Fachowcy chcieli wiedzieć czy wniesienie na górę jest tak ciężkie i niebezpieczne jak ściągnięcie pojazdu na dół. 

Kinger, Kinger, Watt so’ne Bengels doch bloß ajiere!” – matka potrząsała głową nad tym kawałem. Ojciec natomiast czytał pilnie w nowym kalendarzu, miał jednak przy tym dziwne pociąganie nosem albo opanowywał go kaszel. Prawdopodobnie przeziębił się.

Próbą odwagi było trzykrotne obejście podwórza o północy. Lecz samotnie i bez oglądania się. Kto tego dokonał, widział na dachu stojącą trumnę, jeśli ktoś z domu w nadchodzącym roku miał umrzeć. W tamtym czasie była to prawdziwa próba odwagi. Nie każdy ją przeszedł.

W godzinach wieczornych sylwestrowego dnia – jak i zresztą w ogóle między Świętami Bożego Narodzenia i Nowym Rokiem – chodzono na prowincję miasta z bazuną. Bazuna to była beczułka, w której jedno dno wybito i zastąpiono napiętą skórą i do której przymocowano pęk końskiego włosia o długości przedramienia. Często na krawędzi mocowano muszle. Jeden z obsługujących bazunę trzymał ją w ramionach, drugi zmoczonymi rękoma pociągał za włosie, jak przy dojeniu. Dawało to buczenie, zmieszane z grzechotem i dzwonienie dzwonków albo muszli. Do tych dwóch mężczyzn przyłączało się jeszcze towarzystwo i wszyscy razem śpiewali stare piosenki do bazuny, którym towarzyszyło jej buczenie i chrząkanie.

Jedna z piosenek do bazuny była szczególnie znana i rozpowszechniona w całych Prusach Wschodnich i Zachodnich: 

„Wir treten herein ohne allen Spott,

Einen schönen guten Abend bescher euch Gott!

Wir wünschen dem Herrn eine gold’nen Tisch

Auf allen vier Ecken ’nen gebrat’nen Fisch

Und in der Mitt’ eine Kanne voll Wein

Damit Herr und Frau können lustig sein.

Wir wünschen der Frau eine gold’ne Kron’

Und übers Jahr einen kleinen Sohn.

Wir wünschen dem Knecht einen Sack voll Geld,

Damit er kann fahr’n um die ganze Welt.

Wir wünschen der Magd einen roten Rock

Und alle Tag’ mit dem Besenstock…“ 

Piosenka ta zdawała się nie mieć końca, ponieważ dotyczyła każdego domownika, nie zapominano również o dziadku (de Ohmche). Dwie inne stare piosenki do bazuny to „Räuberlied” o czczonym przez lud rabusiu Rinaldini, o grafie i jego służącej. Poza tym była znana: „Einst lebte ich im deutschen Vaterlande bei treuer Arbeit meine Tage hin, da trieb die Sehnsucht mich nach fernem Strande, die hohen Wellen auf der See zu seh’n”, której melodia później została użyta w Horst-Wessel-Liede. W nowszych czasach była to piosenka biednych rybaków. Dla bazunistów piosenki były tylko środkiem do celu, a było nim „uczczenie” tzn. grosze na wódkę za śpiewanie.

„Siwek” był bardziej stosowany w Prusach Wschodnich, występował jednak także w okolicach Elbląga, przede wszystkim na wsi. Na obrzeżach miasta zdarzał się tylko okazyjnie. Pod dużym, białym prześcieradłem chowało się dwóch mężczyzn albo chłopaków. Pierwszy stanowił nogi przednie i niósł głowę, mniej lub bardziej udaną podobiznę, drugi szedł za nim w ugięciu, trzymając ręce na biodrach i przedstawiał tylną część „Siwka”. W towarzystwie znajdował się bocian i niedźwiedź. Warte było oglądnięcia jak pięknie przeważnie odtwarzano bociana. Przy niedźwiedziu podobizna była bardziej niezgrabna, prostsza; facet z głęboko na twarz naciągniętą futrzaną czapką, ubrany w futro owcze na lewą stronę, wokół brzucha drewniany łańcuch, wydawał z siebie pomruki, dzwonił łańcuchem i wykonywał dzikie skoki. Bardziej budził więc strach, w każdym razie u dzieci. Natomiast niezdarne ruchy „siwka” były bardziej rozweselające, szczególnie gdy tylna część miała inne zamiary niż przednia. Wtedy dzieci pękały ze śmiechu. Zasadniczo „siwka” nie widziano zbyt chętnie; w większości wypadków trudno było pozbyć się wykonawców, którzy zwykle byli już po spożyciu alkoholu. Do domu przynosili też zbyt dużo rejwachu. Często więc przed „siwkiem” zamykano drzwi. Ale był on starym przedstawieniem rumaka Wodana – boga wichrów, nieba i zwycięstwa.

Także zwierzęta towarzyszące „siwkowi” – bocian i niedźwiedź – należały do orszaku Wodana. Szczególnie bocian był w wierzeniach ludowych uważany za świętego, któremu nie wolno robić krzywdy. Domowi na którym buduje gniazdo, przynosi błogosławieństwo. Chłopi mówili nawet, że chroni zabudowania przed uderzeniem pioruna. Dlatego przywabiali go położonym na kalenicy kołem od wozu. Jego przyjaciółką z kręgu świętego Franciszka jest pliszka, zwana także „Wöppzoagelche” albo „Quäkstörzche”. Zdaniem ludu, przynosi z południa na swoich plecach malutką dziewczynkę, gdy zjawia się na Zwiastowanie Marii (25. marca).

Na Nowy Rok należy zjeść coś okrągłego. Do tego służył groch, soczewica i oczywiście fasola. W Elblągu zwyczajem było również jedzenie karpia oraz zwyczaj posiadania w portmonetce łuski z karpia, aby mieć pieniądze przez cały rok. 

Innych zwyczajów noworocznych pewnie nie było. Noc Noworoczna była dobrą okazją do opowiadania historii o strachach i duchach, anegdot i wesołych historyjek, robienia psot. Jeśli pogoda była szorstka, była zamieć albo trzeszczący mróz tak, że „gwiazdy trzeszczały”, nawet więksi chłopcy nie mieli ochoty wychodzić na zewnątrz i opierając się plecami o piec słuchali zapierających dech w piersiach opowieści starszych.

Podczas świętych nocy nie można było obcinać włosów ani brody. Pranie ściągało śmierć na bliskich: „Onn disse Doag’ Loakens opper Lien, jöfft Dodeloakes önnt Hus!”. Wszystkie prace były ograniczone do odkurzania. Nie wolno było zaczynać niczego nowego! Sny miały szczególne znaczenie. W czasie świętych nocy nie było dobre zawieranie ślubu; małżeństwo stałoby się nieszczęśliwe. To wszystko było znane i przestrzegane.  

Ale skąd właściwie pochodzi bazuna? Czy to jest typowy instrument z Prus Wschodnich i Zachodnich? Jakie jest jego pochodzenie? Zajęliśmy się tą sprawą, przeglądnęliśmy stare książki, częściowo z poprzedniego wieku i chcemy czytelnikom przekazać krótkie podsumowanie na temat tego instrumentu, który w kręgach fachowych nazywa się „starym, europejskim prymitywnym instrumentem”. No i oczywiście przedstawić jego użytkowanie w naszej ojczyźnie, Prusach.  

W niemieckim atlasie wiedzy o narodzie z 1938 r. znajdujemy tereny użytkowania bazuny, szczególnie w Północnych Niemczech: tereny nad dolnym Renem, Wschodnia Fryzja, Schleswig-Holstein, wschodnia krawędź Pomorza Wschodniego, ujście Wisły i środek Prus Wschodnich. Ponieważ kultura ludowa Północnych Niemiec związana jest z historią osiedlania się, także tutaj łatwo jest przypuszczać związek z terenami w północno-zachodnich Niemiec. Mapa wykazuje wskazuje zasiedlanie wzdłuż holenderskiego wybrzeża do wschodnio-fryzyjskiego wybrzeża Morza
Północnego a bazuna w Niderlandach jest potwierdzona przez obraz „Kłótnia zapustów z postem” Pietera Bruegel’a, pochodzącym z XVI wieku, w 1934 pan Schlenger w roczniku wiedzy o narodzie niemieckim pozwolił sobie na interpretację, że holenderscy menonici, którzy w latach 1550 do 1570 przywędrowali w ujście Wisły, przynieśli ten prymitywny instrument do swojej nowej ojczyzny. Przeciwko temu przemawia jednak jego występowanie w północnych Niemczech. Występował on nie tylko na terenach osiedlania menonitów, które najpierw ograniczone były do delty Wisły a później przesunęły się dalej w głąb Polski, lecz także w centrum Prus Wschodnich, terenie, który wyznacza linia Graudenz – Giżycko – Węgorzewo – Zalew Kuroński oraz zawiera staropruskie kraje Samlandia, Natangia, Warmia i Oberland. Były to tereny, które do połowy XIV wieku były planowo zasiedlane niemieckimi chłopami i mieszczanami z dolnych i środkowych Niemiec. Ponieważ jednak instrument ten był zakorzeniony w innych krajach i regionach europejskich (Bałkany, Bohemia, Włochy, Francja) obala to teorię osiedlania się. 
 

 „Brummtopp“, jak zwykle zwano bazunę, w Prusach Wschodnich i Zachodnich ma udokumentowane istnienie w połowie XIX wieku. Chodzi tutaj jednak o dość skromne wzmianki, w których tylko krótko podkreślono funkcję obrządkową. W 1841 r. w Aufsatz „Wierzenia i piosenki ludowe pruskiego Samland“ wymieniono Brummtopp w „Bd. 26 Preußische Provinzial Blätter”. Pisze się tam:

„wieczór święty rozpoczyna się od śpiewu biednych dzieci, które mają nadzieję na spełnienie wypowiedzianych życzeń i wypełniają ulice tępym dźwiękiem swojej bazuny.” 

Prawdopodobnie bazuna była wykorzystywana w pochodach na Trzech Króli. Na temat wykonania bazun istnieją różne dane, większość instrumentów była jednak małą, drewnianą  beczką, bez jednego dna i obciągniętą świńskim pęcherzem. W pokryciu było kilka otworów, przez które przeprowadzano mocne nici, wykonane z włosia końskiego. Wewnątrz bazuny nici kończyły się węzłami. Podczas gdy jeden chłopak trzyma
bazunę, inny lub inni ciągną wychodzące włosie przez palce, które zwilżają śliną. W ten sposób powstaje mruczący dźwięk, który dał nazwę instrumentowi. Niekiedy stosowano także skórę cielęcą, ponieważ świński pęcherz nadawał się tylko na względnie małe beczułki i mimo zmiękczania często pękał. Kilku naukowców twierdzi także, że na końskim włosiu trudno jest wykonać węzły i wysuwaniu się włosia zapobiegano kawałkiem chrząstki ogonowej, po wewnętrznej stronie membrany. Na temat napisano wiele, lecz ze względu na brak miejsca musimy z tych opisów zrezygnować. Były oczywiście inne rodzaje, jak na przykład w delcie Wisły: bazuna z membraną posiadającą w środku przymocowany żelazny pierścień. Przez niego, obiema rękami przeciągano w jedną i drugą stronę metalowy łańcuch i wytwarzano głośne grzechotanie. Ponieważ jednak pierścień łatwo odrywał się od membrany, zrezygnowano z niej i mocowano pierścień do drewnianego dna beczki. Stosowano także gliniane garnki lub nawet blaszane puszki, co przypomina już diabelskie skrzypce.
Bazuna była wybitnym instrumentem rytmicznym, którym podkreślano rytm piosenki. Piosenka pod bazunę miała takt 4/4, przy czym dźwięk bazuny wypadał na pierwszy i trzeci takt i właśnie je podkreślał.  Ponieważ chłopcy z bazuną korzystali ze śliny albo wody, a w naszej ojczyźnie czasem było nieźle zimno i biorąc pod uwagę, że często musieli grać na zewnątrz, co przyprawiało o ból palców, najpierw w okolicach Gdańska wymyślono rozwiązanie zastępcze z łańcuszkami, przy których woda nie była potrzebna. Niestety pozbawiało to instrument jego właściwej funkcji, podkreślania rytmu. Ten typ był zwykłym producentem hałasu, przy którym nie dawało się śpiewać.

W niektórych okolicach naszej ojczyzny, bazuny występowały w grupach trzech lub czterech wykonawców, czasem nawet przebranych lub zamaskowanych, co pewnie było przejęte od tradycji „siwka”. Dla wzmocnienia orkiestry, najczęściej brano do tego diabelskie skrzypce. Składały się one z kija od miotły, skrzynki na papierosy albo otwartej puszki, przez którą zamocowane były druty albo nici jako struny. Dodatkowo mogły być zawieszone lub przybite dzwoneczki. Dźwięki wzmacniały także okrągłe, blaszane krążki albo puszki z pasty do butów.

Śpiewane piosenki różniły się zależnie od wsi, nie tylko tekstem ale i dialektem. W Hochdeutsch śpiewano rzadko.

Było to nie tylko piosenki z dobrymi życzeniami dla państwa i służby lecz także piosenki „żebracze”, przy czym grupa czasem miała specjalną „żebraczkę” z koszem na datki. W niektórych okolicach Prus Wschodnich śpiewacy z bazuną występowali z gwiazdorem albo Trzema Królami.

 

Hans Preuß

  

***

 Źródło: Pangritz – Kurier

 

WIELKANOCNE WIERZENIA W NASZEJ OJCZYŹNIE

  

Gdy w naszych ojczystych lasach, spod ubiegłorocznych liści zaczynały się wychylać gwiazdki przylaszczek, kiedy ochronione przed wiatrem pierwsze pędy zaczynały puszczać zieleń i gdy leszczyna zaczynała wystawiać swoje sączące się złoto, wtedy nasza ojczyzna budziła się do wiosennego cudu. Jak wszędzie w Prusach Wschodnich, tak i w naszej mniejszej ojczyźnie wyczekiwano ze szczególną niecierpliwością nowego
rodzącego się życia. Zrozumiałe jest więc, że człowiek ziemi elbląskiej święto boginki wiosny „Ostery”, ozdabiał bogatym wieńcem symbolicznych zwyczajów.

W zamierzchłą przeszłość sięga nasze wierzenie ludowe w wielkanocnego zajączka, który jeszcze dzisiaj w pierwsze dni Wielkanocy, pod krzakami agrestu kładzie swoje kolorowe jaja. Już nasi germańscy poprzednicy czcili w zajączku, którego spotykali wiosną w lesie w czasie polowań, symbol rodzącego się życia. Jeszcze bardziej jako symbol rodzącego się życia przemawiało do nich jajko, które rozsadza zimną skorupę
zimy.

Równie prastary jest nasz zwyczaj czerpania wody wielkanocnej. Według naszych wierzeń ludowych musiało to nastąpić w pierwszy dzień Wielkanocy, przed wschodem słońca, z czystego źródła. W drodze do niego nie wolno było rozmawiać ani się oglądać. Inaczej ukazywały się szare
demony, które brały w swoją moc wszystko co żywe a wielkanocna woda traciła swoją moc. Powszechna była wiara, że przemycie wodą wielkanocną leczyło wszystkie choroby oczu i skóry. Przy myciu należało jednak uważać aby nie nachlapać na podłogę, co mogło spowodować ściągnięcie do domu na cały rok różnych plag. Na wsiach do niedawna był zwyczaj, że wszyscy domownicy w pierwszy dzień Wielkanocy wypijali łyk wody wielkanocnej. Miało to dać ciału siłę i uodpornić na choroby. Z tego samego powodu, także bydłu w pierwszy dzień świąt wylewano wiadro wody na poranną paszę.

Zużytą czy nie zużytą wodę wielkanocną nie można było wylać byle gdzie, groziło to chorobami i śmiercią w domu. Wodę należało wlać po zachodzie słońca, pierwszego dnia świąt, do źródła skąd została wzięta. Zapobiegliwi wieśniacy przechowywali trochę wody w butelkach. W razie choroby mieli pod ręką skuteczny środek.

We wszystkich miejscowościach naszej ojczyzny ulubionym zwyczajem był „Schmackostern”, gdzie niegdzie zwany „Stiepern”.  Ostatnio przestrzegany już tylko przez młodzież. Na długo przed Wielkanocą, w ciepłych izbach hodowano cienkie długie gałązki brzozy, do uzyskania zielonych listków. Rano, na drugi dzień świąt dzieci szły od domu do domu, wymierzając domownikom lekkie razy. Gdy ktoś otworzył drzwi to dobierano się do jeszcze śpiących, podnoszono kołdrę i razy dawano na gołe pośladki, co nie było jednak chętnie widziane przez gospodynie ponieważ odpadające zielone listki były lekko klejące się i trudno usuwalne z pościeli. Wymawiano przy tym:  

„Oster, Schmackoster, Stück Kuchen,

paar Eier, Stück Speck,

sonst gehn wir nicht weg”.

 W okolicach Gdańska, starsi wielkanocni kolędnicy mieli inną wersję (tutaj zamiast ciasta, jaj i boczku żądano groszy na piwo): 

„Oster Schmackoster ist hier!

Drei Groschen zum Bier,

drei Bier und ein Stück Speck,

dann gehen wir weg!”.

 W tym zwyczaju, który wyrażał się w uderzaniu brzozową rózgą, są resztki starego germańskiego cudu płodności. Zwyczaj ten nie był więc odbierany jako chłosta lecz jako przynoszące szczęście pozdrowienie, które należało być odwzajemnione.

W ojczyźnie było jeszcze wiele innych zwyczajów, różniących się między miejscowościami, czy to darowanie jaj przy wypowiedzeniu oczywiście wierszyka z drwiną czy też wiara w owieczkę wielkanocną, co pochodziło z czasów Chrystusa. We wschodzącym słońcu należało zobaczyć owieczkę, która była tym wyraźniejsza i jaśniejsza im czystsza była dusza patrzącego.

Wierzenia wielkanocne urodzone z duszy wiernego ojczyźnie człowieka i zakorzenione w ziemi naszego elbląskiego kraju. Aby pozostały na zawsze duchowym mostem do naszej dalekiej ojczystej ziemi.

 

Ein Elbinger

 

 

*** 

WIELKANOCNY WYPIEK PANA HANSA PFAU 

 

 

Recepta na obwarzanki

 

Tradycyjnie w Wielki Czwartek przed Wielkanocą, w całych Prusach Wschodnich pieczone były obwarzanki. Były kruche, z prażonymi migdałami i skórką cytryny albo z marcypanowym wypełnieniem.

 Potrzebne: 40 g drożdży, ¼ l mleka albo wody, 125 g cukru, 500 g mąki, 2-3 jajka, startą skórkę z cytryny, 250 g zimnego masła, 125 słodkich, 8-10 g gorzkich, zmielonych migdałów, 250 g rodzynek, 1 jajko, 125 g grubo posiekanych słodkich migdałów, 100 g cytryny i ewentualnie dodatkowo: 125 g cukru pudru, 2 łyżki wody, 1 łyżeczka tłuszczu roślinnego (w oryginale tłuszcz kokosowy), 1 łyżeczka białka z jajka, 1-2 łyżeczki soku cytrynowego.

 Najpierw rozmieszać drożdże z 1/8 l letniej wody albo mleka, cukrem i 2 łyżkami mąki. Lekko posypać mąką, przykryć i dać urosnąć w temperaturze 30-40 stopni.

Teraz do głębokiej miski wsypać mąkę (zatrzymać 2 łyżki na później). Dodać jaja, cukier, sól, resztę lekko podgrzanego mleka, startą skórkę cytryny i na koniec wyrośnięte drożdże. Ugnieść rękami ciasto i odstawić na chwilę.

Następnie ciasto rozwałkować, nałożyć kawałki masła, ciasto zawinąć i jeszcze raz rozwałkować. Czynność powtórzyć dwukrotnie. Następnie wykonać paski o szerokości około 4 cm i długości 50 cm, posypać zmielonymi migdałami i rodzynkami, zagiąć wzdłuż krawędzie i zwinąć. Uformować w obwarzanki. Posmarować ubitym jajkiem, obsypać grubo pociętymi migdałami i startą skórką z cytryny. Piec do brązowości w średniej temperaturze na blasze posypanej resztką mąki.

Ewentualnie później posmarować polewą cytrynową. Przepis na polewę: cukier puder rozmieszać z wodą, tłuszczem roślinnym, białkiem z jajka, sokiem cytrynowym, do uzyskania gęstego płynu, lekko podgrzać i posmarować ciasto

 

***

.